[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ustawiono stół jadalny. Nazwiska nie miał takiego jak moja matka, chociaż  rzekomo 
byli rodzeństwem. On się nazywał Jean Borand. W puszce po ciastkach było jego zdjęcie,
na którym zaraz go rozpoznałam. Na odwrocie zdjęcia ołówkiem wypisano jego nazwisko.
Ciągle czułam ów ciężar, który mnie dusił. Chętnie bym myślała o czym innym. Ale ten
Jean Borand był dla mnie miły. Nie był złym wspomnieniem jak moja matka. Dotarłam do
avenue Daumesnil, która przypominała tamtą aleję z warsztatem. Szłam nią, spoglądając na
obie strony w poszukiwaniu warsztatu. Powiedziałabym, że chcę mówić z  panem Jeanem
Borandem . Taki, jak go zapamiętałam, na pewno by mnie powitał życzliwie, jak ongiś.
Może by mnie nie rozpoznał. Niewątpliwie jednak pamiętał, że istniałam. Czy naprawdę
był moim wujkiem? W każdym razie on jeden mógł odpowiedzieć na moje pytania.
Niestety, daremnie oglądałam od frontu wszystkie budynki po prawej i lewej stronie ulicy
 niczego nie poznawałam. Nie było warsztatu. Nie było żadnego punktu zaczepienia.
Pewnego wieczoru w tej dzielnicy przy Dworcu Lyońskim zabrał mnie do kina. Po raz
pierwszy w życiu byłam wtedy w kinie. Sala wydała mi się ogromna, a wyświetlano
Rozstaje łuczników, film, w którym jakiś czas wcześniej zagrałam z matką niewielką rólkę.
Nie rozpoznałam się na ekranie, a już kiedy usłyszałam swój głos, pomyślałam, że Perełka
to inna dziewczynka, nie ja.
Tak, niepotrzebnie myślałam o tym wszystkim, nawet o Jeanie Borandzie. W niczym nie
zawinił, lecz on także należał do tamtego okresu mojego życia. Nigdy nie powinnam była
owej niedzieli wejść na schody prowadzące do drzwi tej, którą ongiś nazywano Szwabką,
a dzisiaj Ołżyśmiercią. Teraz szłam przed siebie, licząc, że wkrótce dojdę do stacji
Bastille i wsiądę do metra. Próbowałam się uspokoić. Niedługo, kiedy wrócę do swojego
pokoiku, zatelefonuję do Moreau-Badmajewa. Na pewno jest w domu w niedzielny
wieczór. Zaproponuję mu, żebyśmy poszli na kolację do kawiarni na place Blanche.
Wszystko mu wytłumaczę, opowiem o swojej matce, Jeanie Borandzie, mieszkaniu przy
Lasku Bulońskim i o tej, którą nazywano Perełką. Pozostałam taka sama, jakby Perełka się
zakonserwowała nietknięta w lodowcu. Och, ten paniczny strach, który potrafił mnie
dopaść na ulicy i obudzić nagle koło piątej nad ranem. A przecież zaznawałam długich
okresów spokoju, kiedy w końcu o wszystkim zapominałam. Teraz jednak, gdy sądziłam, że
moja matka nie umarła, nie wiedziałam już, jaką drogą podążyć. Na niebieskiej tabliczce
przeczytałam: avenue Ledru-Rollin. Krzyżowała się z ulicą, w której końcu znowu
zobaczyłam gmach Dworca Lyońskiego i świecący cyferblat zegara. Zrobiłam kółko
i wróciłam do punktu wyjścia. Dworzec był magnesem, który mnie przyciągał, i był to znak
od losu. Musiałam wsiąść do pociągu, natychmiast, i ZBURZY MOSTY. Te słowa nagle
przyszły mi do głowy i nie mogłam się ich pozbyć. Dodawały mi jeszcze odrobinę odwagi.
Tak, nadeszła pora, aby ZBURZY MOSTY. Tymczasem zamiast skierować się ku
dworcowi, szłam dalej avenue Ledru-Rollin. Przed zburzeniem mostów należało pójść do
końca, nie wiedząc dobrze, co właściwie oznacza  do końca . Nie było żadnych
przechodniów, to normalne w niedzielny wieczór, jednakże w miarę jak posuwałam się
naprzód, na ulicy robiło się coraz ciemniej, jakbym tego wieczoru nałożyła okulary
przeciwsłoneczne. Zastanowiłam się, czy aby wzrok mi się nie pogarsza. Po lewej stronie
ulicy płonął świetlny szyld apteki. Nie odrywałam od niego oczu ze strachu, że znajdę się
w kompletnych ciemnościach. Dopóki płonął zielonym światłem, dopóty jeszcze mogłam
się jakoś kierować. Miałam nadzieję, że będzie włączony, póki nie dotrę na jego
wysokość. Do apteki pełniącej dyżur owej niedzieli przy avenue Ledru-Rollin. Było tak
ciemno, że straciłam poczucie czasu i myślałam, że to już głęboka noc. Przez szybę
widziałam brunetkę siedzącą za ladą. Ubrana była w biały fartuch, włosy upięła ciasno
w kok, który kontrastował z jej łagodnymi rysami twarzy. Porządkowała stertę papierów
i od czasu do czasu coś notowała długopisem Bic z zieloną skuwką. Czułam, że
z pewnością w końcu zauważy, jak się jej przyglądam, lecz było to silniejsze ode mnie. Jej
twarz tak się różniła od twarzy Ołżyśmierci, którą widziałam w metrze albo wyobrażałam
sobie za drzwiami na czwartym piętrze... Niemożliwe, żeby tę twarz zniekształcił gniew,
a usta się wykrzywiły, miotając stek przekleństw... Była taka spokojna, taka ujmująca [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kajaszek.htw.pl
  • Szablon by Sliffka (© W niebie musi być chyba lepiej niż w obozie, bo nikt jeszcze stamtąd nie uciekł)