[ Pobierz całość w formacie PDF ]

który stał się mistrzem w unikaniu pułapek, zastawianych na kawalerów. Ale zawsze uważał, że
gdyby nadarzyła się odpowiednia okazja i właściwa kobieta, walc byłby cudownym tańcem.
Pora była stosowna, partnerka też.
Czuł pod swą ręką jej wdzięczną kibić. Gdy położyła mu dłoń na ramieniu, znalezli się
bardzo blisko siebie, chociaż ich ciała ani razu się nie zetknęły, gdy wirowali po pokoju, patrząc
na siebie, zapomniawszy o innych tańczących parach i zebranych gościach, jakby nie istniał nikt
poza nimi. Czuł ciepło, bijące od niej, i słaby zapach róż otaczający jej postać.
Tańczyła bosko, prawie nie dotykając stopami podłogi, jakby stanowiła jego część, jakby
obydwoje stanowili część muzyki albo muzyka była częścią nich. Złapał się na tym, że uśmiecha
się do niej. Chociaż zachowała poważną minę, wydawało mu się, że w jej niebieskich oczach
odnajduje ciepłą odpowiedz na swój uśmiech.
Dopiero kiedy muzyka umilkła, dotarło do niego, że mimo woli zrezygnował ze swej
zwykłej wyniosłości i że noga go boli jak wszyscy diabli.
- Idę do łóżka - rzuciła zadyszanym głosem.
- Och, Jane - powiedział łagodnie. - Nie mogę pójść z panią. W domu jest pełno gości.
Oderwała się od niego, kiedy wszyscy zmieniali partnerki albo opuszczali parkiet, by
odpocząć.
- Ale odprowadzępaniądo pokoju - oznajmił. - Nie, może pani nie patrzeć znacząco na
moją nogę. Nie jestem kaleką i nie będę się zachowywał jak kaleka. Proszę mnie wziąć pod rękę.
Nie przejmował się tym, kto widzi, jak wychodzą. Zaraz wróci do gości. A ona nie może
zostać długo w Dudley House, by dawać powód plotkom. Było to dla niego najzupełniej
oczywiste.
W holu i na schodach panowała cisza. Jedynie z salonu dobiegał gwar rozmów. Jocelyn
nie silił się na rozmowę, kiedy wchodzili powoli po stopniach - nie wziął ze sobą laski. W ogóle
się nie odzywał, dopóki nie znalezli się w słabo oświetlonym korytarzu, prowadzącym do pokoju
Jane.
- Odniosła pani taki sukces, jak przewidziałem - powiedział. - A właściwie większy.
- Dziękuję - odparła.
Zatrzymał się przed drzwiami pokoju.
101
- Pani rodzice musieli być z pani bardzo dumni - rzucił jakby od niechcenia.
- Ta... - W porę się powstrzymała. Spojrzała na niego przenikliwie, jakby chciała się
przekonać, czy te słowa wyrwały się mu przypadkiem. - Ludzie, którzy mnie znali, byli ze mnie
dumni - powiedziała ostrożnie. - Ale talent nie jest czymś, z czego należy być nadmiernie
dumnym, wasza książęca mość. Mój głos to coś, czym nie mogę się szczycić. Został mi dany, tak
jak panu zdolność gry na fortepianie.
- Jane - powiedział łagodnie, a potem pochylił głowę i zbliżył usta do jej ust.
Tylko ich usta się stykały, ale minęło parę chwil, nim któreś z nich się cofnęło - nie był
pewien, on czy ona.
Miała zamglone spojrzenie, na policzkach ukazał się rumieniec. Rozchylone i wilgotne
usta zdawały się go zapraszać. A on słyszał tylko bicie własnego serca, które sprowadziło go na
ziemię. Ach, Jane, gdyby tylko...
Odszukał jej wzrok, nim otworzył drzwi do pokoju.
- Może to i lepiej, Jane, że na dole są goście. Ale to nie wystarczy, prawda? Nie na długo.
Dobranoc.
Jane wbiegła do pokoju, nie oglądając się za siebie. Poczekała, aż drzwi się za nią zamkną
nim ukryła rozpalone policzki w dłoniach.
Wciąż czuła dotyk jego ręki, bijące od niego ciepło, zapach wody kolońskiej, idealnie
zgrane ruchy, kiedy wirowali w rytm muzyki. Nagle odkryła, że walc jest zmysłowym tańcem, a
nie zwykłą zabawą jak wtedy, gdy tańczyła z Charlesem.
Tak, to dobrze, że na dole byli goście.
Wciąż czuła na swych ustach jego pocałunek, nie lubieżny, nie brutalny. Znacznie gorszy.
Delikatny, zmysłowy. Nie, to nie wystarczy. Nie na długo. A właściwie już nie wystarczało.
Gdzieś w środku poczuła ogromną pustkę i przemożne pragnienie jej wypełnienia.
11
Wyścig do Brighton miał ruszyć o wpół do dziewiątej rano z Hyde Parku. Na szczęście
zapowiadał się bezchmurny bezwietrzny dzień. Jo-celyn wyszedł przed dom, wspierając się na
lasce.
Bez niczyjej pomocy wsiadł do karykla i zbył machnięciem ręki służącego, który chciał
102
zająć miejsce na koziołku z tyłu. Ostatecznie jechał tylko do parku i z powrotem. Zamierzał
powiedzieć Ferdynandowi kilka słów, by podnieść go na duchu - broń Boże nie udzielać mu rad.
Dudley-owie nie słuchali niczyich rad, a już szczególnie dawanych sobie nawzajem.
Pojawił się wcześnie, ale chciał spędzić kilka minut z bratem, nim ściągną tłumy, by
kibicować uczestnikom wyścigu. Oczywiście niektórzy dżentelmeni pojadąkonno za karyklami,
by być świadkami, kto pierwszy dotrze na metę w Brighton, i móc uczcić zwycięzcę. Gdyby nie
szczególne okoliczności, Jocelyn też byłby wśród nich - nie, byłby jednym z uczestników
wyścigu - ale nie tym razem. Noga nie dokuczała mu tak, jak siętego obawiał po wczorajszym
walcu, ale byłoby głupotą narazić ją na długą jazdę konno.
Ferdynand był czerwony z emocji, rozgorączkowany i zniecierpliwiony. Oglądał swoje
nowe konie i rozmawiał z lordem Heywardem, który pojawił się przed Jocelynem.
- Angelina koniecznie mi przykazała powtórzyć ci, Ferdynandzie - mówił Heyward,
ironicznie uniósłszy brew - że masz wygrać za wszelką cenę, że nie wolno ci ryzykować
złamania karku, że honor Dudleyów spoczywa w twoich rękach, że masz nie przejmować się
niczym, tylko mieć na względzie swoje bezpieczeństwo - i wiele równie sprzecznych zaleceń,
których ci oszczędzę.
Ferdynand uśmiechnął się i skinął Jocelynowi na powitanie.
- Rwą się do wyścigu nie mniej ode mnie - powiedział, pokazując konie.
Jocelyn włożył monokl i przyjrzał się karyklowi, dość przypadkowo zakupionemu przez
Ferdynanda kilka miesięcy temu. Spodobało mu się, że łączył w sobie elegancję i sportowy
wygląd. Od tamtej pory stale na niego narzekał i rzeczywiście powozik był jakiś niezgrabny, co
ujawniało się dopiero podczas jazdy. Jocelyn raz się przejechał karyklem brata i od tamtej pory
nigdy nie odczuwał potrzeby ponownego przeżycia tej przyjemności.
Było mało prawdopodobne, by Ferdynand wygrał wyścig, ale Jocelyn nie przejmował się
zbytnio, że przez to przegra zakład. Za bratem księcia przemawiały młodość i zapał, a także
pewien wrodzony upór, by nigdy nie być drugim w jakimkolwiek sportowym
współzawodnictwie. Na parę kasztanków Jocelyn patrzył z niekłamaną zazdrością. Najgorzej
przedstawiała się sprawa karykla.
Nadjechał lord Berriwether, rywal Ferdynanda. Towarzyszył mu prawdziwy orszak
jezdzców, którzy przybyli, żeby mu kibicować. Oczywiście wszyscy postawili na jego
zwycięstwo. Niektórzy zaczęli nawet dobrodusznie pokpiwać z Ferdynanda.
103
- Pierwszorzędna parka, Dudley - zawołał wesoło pan Wagdean. - Szkoda, że każdy z
koni kuleje na trzy nogi.
- Tym większa będzie ich zasługa, kiedy wygrają - odpowiedział Ferdynand z uśmiechem
- i zrobią wstyd koniom Berriwethera, które nie będą miały takiego usprawiedliwienia.
Berriwether okazywał obojętność, strącając batem niewidoczny pyłek z błyszczących
butów z cholewami. Ubrał się raczej jak na przejażdż-kę po Bond Street, a nie na jazdę do
Brighton. Ale oczywiście gdy tylko rozpoczną wyścig, będzie go traktował z należytą powagą. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kajaszek.htw.pl
  • Szablon by Sliffka (© W niebie musi być chyba lepiej niż w obozie, bo nikt jeszcze stamtąd nie uciekł)