[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Po kawie wyszedłem na rytualny spacer nad jeziorem. Słońce wciąż chowało się za chmurami,
lekki wietrzyk poruszał igłami świerków. Przed budynkiem Marilyn paliła papierosa. Hirsch został
w barze, rozgrywał partię szachów z Delvalem, informatykiem Charriaca. Może próbowali ulepszyć
Deep Blue, komputerowego asa w tej specjalności.
Przy pomoście Laurence Carre była już na posterunku; siedziała na swojej skale, w długiej sukni
rozpostartej wokół. Oparłem się o jeden z pali.
- Powie mi pani, żebym pilnował swoich spraw, ale naprawdę wygląda pani na zmęczoną...
Wzięła głęboki oddech.
- W południe dostałam wiadomość z domu, dlatego spózniłam się na obiad. Takie tam drobne
problemy. To nie sprzyja koncentracji. Więc wyładowałam się na Charriacu. Tym gorzej dla niego.
- Miałem szczęście, że nie znalazłem się na linii strzału... Uśmiechnęła się.
- Tak. Ale pan by tego nie zrobił.
- Chciał panią przetestować...
- Oczywiście. Del Rieco stara się nas przetestować, nagle wszyscy chcą wszystkich testować. To
trochę męczące, prawda? Nie usadziłam go od razu, bo nie czuję się za bardzo na siłach. Stres. Wiele
się tego nagromadziło, rozumie pan?
Nie podjąłem tematu. Jeśli ma ochotę opowiedzieć mi o swoich osobistych kłopotach, niech to
zrobi sama z siebie. Nie interesuje mnie to tak bardzo, żebym aż nalegał. %7ływiłem dla niej sporo
sympatii, nawet trochę podziwu, że tak dobrze znosi tę sytuację, ale nie zapominałem, nigdy nie
zapominałem, po co tu jesteśmy. Ta obsesja przyćmiewała wszystko inne. Przyznaję, była piękna,
jeszcze bardziej teraz, gdy mrok zacierał jej bladość. A jednak, co ciekawe, hormony mi się nie
burzyły. Nie patrzyłem ani na jej piersi, ani na biodra; gdybym zamknął oczy, nie potrafiłbym ich
opisać.
Spojrzała na las.
- Wyjątkowo ciemny wieczór. Dzisiaj jeszcze nie dowiemy się, co nas czeka na końcu drogi.
- Pani nie dotrzymuje obietnic...
- Wiem. Dlatego nigdy niczego nie obiecuję.
Leniwie się przeciągnąłem, omal nie ziewnąłem.
- Ja wiem, co jest na końcu drogi.
- Co takiego?
- Następna droga. A potem jeszcze jedna.
- I tak bez końca?
- Tak. Kiedy się nią pójdzie, wróci się do punktu wyjścia.
- No to zostańmy tutaj - zdecydowała. - Co to? Haiku?
- Nie. Haiku ma pobudzić do refleksji. A poczucie marności wręcz przeciwnie, przeszkadza
refleksji.
Zamruczała z rozbawieniem.
- To nic takiego. Troszeczkę prozacu i wszystko minie.
Nasz ospały dialog został przerwany przez Charriaca. Nie słyszeliśmy, jak się zbliżał. Nagle
stanął między nami. Ciągle miał na sobie garnitur i krawat, niestosowne w dzikiej przyrodzie.
- Witam zakochanych! - zatrąbił.
Laurence popatrzyła na niego z obrzydzeniem i zdumieniem zarazem, tak jakby znalazła robaka w
zupie. Jej reakcja wydała mi się przesadna. Dlaczego aż tak go nienawidzi? Dlatego, że popełnił
nietakt i zaatakował ją, gdy starała się przemyśleć rodzinne problemy? A może chodzi o coś innego?
Zrobił taneczny krok, podśpiewując refren: square dances - and we change... partners - słowa i
muzykę.
- Niech pan spada, panie Charriac - burknęła oschle Laurence.
Zlekceważył ją, oparł się o sąsiedni pal i przyjął tę samą pozycję co ja.
- Nie, nie. Mam wam coś do powiedzenia. Zauważyliście chyba, że dostaliśmy dzisiaj
przystawkę. Co ja mówię, orzeszki do aperitifu! Chcą nas wzmocnić. Rozgrzewka. Teraz, kiedy
jesteśmy przekonani, że wszystko gra, zaczną się prawdziwe problemy.
Laurence westchnęła z irytacją. I gwałtownie go zaatakowała.
- Dlaczego pan wierci nam dziurę w brzuchu? Czego pan chce? Wyprowadzić nas z równowagi?
Napędzić nam stracha? Nie rozumiem pana, panie Charriac. Siedzi w panu Dracula?
- Nie tylko mnie pani nie rozumie - odparł. - Pani nic nie rozumie, to beznadziejna sprawa!
Carceville za to rozumie. Otóż ja pani wytłumaczę. Wszystko, co dotychczas zrobiliśmy, mogliśmy
zrobić w Paryżu. Sprowadzili nas tutaj tylko po to, by sprawdzić, jacy jesteśmy w grupie, gdy
stajemy naprzeciw siebie. A więc, słucha mnie pani?...a więc coś się wydarzy. Coś, co
nieodwracalnie nas sobie przeciwstawi. Zgadza się, Carceville?
- Możliwe.
- Prawdopodobne. Pewne. Dotychczas, w tej symulacji, nie jesteśmy konkurentami... Spokojnie
kierujemy naszymi sklepikami, tyle. To bez sensu. Oni chcą, żebyśmy się pozabijali. I do tego
doprowadzą.
Laurence znów westchnęła.
- Panie Charriac, panu w głowie tylko krew i zabójstwa! Kim pan był w cywilu, seryjnym
mordercą?
Zrobił krok w jej stronę i przystanął, podnosząc ręce.
- Zna pani takie tajskie przysłowie: kiedy ktoś mówi prawdę, daj mu dobrego konia, będzie
musiał uciekać. Gdzie jest mój koń? Proszę pomyśleć: jaki w tym cel? Chcą się dowiedzieć, czy
jesteśmy dobrymi żołnierzami, czy potrafimy utworzyć zespół, który bez szemrania zmasakruje
konkurencję. Pozwolili nam zadzierzgnąć więzy między sobą, zaprzyjaznić się, a niebawem będziemy
musieli strzelać do kolegów. Pani poznała ten świat, świat, do którego można wrócić, sama pani tak [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kajaszek.htw.pl
  • Szablon by Sliffka (© W niebie musi być chyba lepiej niż w obozie, bo nikt jeszcze stamtąd nie uciekł)