[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wulkanu. Zakładam na siebie drugą sukienkę Marii i przypominam sobie czasy, kiedy każdą
suknię bez pereł uważałam za niezwykle nędzną.
Na zewnątrz wystawiam ku słońcu niczym nieprzesłoniętą twarz. Powietrze nie jest wcale
świeże - też cuchnie, końskim łajnem i zatęchłą wodą z Arno - ale wdycham je, jakby było
najprzedniejszym pachnidłem. Powtarzam sobie, że tak naprawdę wcale nie zrywam swojego
układu z Bogiem, że nie łamię zasad pokuty. To przecież moja droga ku śmierci. A skazańcy
mają chyba prawo odetchnąć świeżym powietrzem?
Na początek przechodzę na drugą stronę ulicy.
- Signor Bakłażan! - wołam głośno i macham. Składam wartownikowi na policzku
mokrego buziaka. - Buongiorno, fratello mio! Czyż to nie piękny dzień? Teraz muszę już iść,
ale na pewno za chwilę wrócę. Ciao!
Zostawiam go gapiącego się za mną, jak jakaś otępiała bestia.
Z wysoko uniesioną głową idę przez Via dei Balastrieri. Spódnice zakasałam tylko na
tyle, by nie uwalały się w błocie. Jest piękny wiosenny dzień. Kiedy przechodzę, gapią się
ludzie - zwłaszcza mężczyzni. Wyobrażam sobie, co sobie muszą myśleć.  Morderczyni!
Zdradziecka żmija!"
Odnajduję dom signora Botticellego i pukam do drzwi od podwórza.
Otwiera mi służąca - okrąglutka kobieta z zajęczą wargą. Na pierwszy rzut oka nie widać,
by była piękna, ale wiem, że musi taka być. Inaczej malarz nie zatrudniłby jej u siebie w
domu. Kobieta obrzuca mnie spojrzeniem od stóp do głów.
- To nie wystarczy. To z pewnością nie wystarczy - mówi.
Wciąga mnie do środka i szykuje mi kolejną tego dnia kąpiel, tym razem w czystej,
gorącej wodzie. Służka bierze szczotkę i zaczyna szorować moje włosy i twarz. Nie jest przy
tym delikatna.
- Proszę mnie zostawić - protestuję. - Wiem, jak się trzeba myć.
- Nie, zupełnie nie wiesz - odpowiada i czuję uderzenie szczotką w głowę. - Cała jesteś
zarośnięta brudem. Nie wierć się tak!
Ale ja chcę się wiercić. Nie chcę tak spokojnie przyglądać się temu, jak ona zdziera ze
mnie wszystko to, co tak starannie zebrałam przez tak długi czas. Nie chcę widzieć, co mam
pod spodem.
Najpierw schodzi warstwa czerni. Potem kolej na czerwień.
Kiedy służąca uznaje, że jestem wreszcie czysta, wydobywa skądś lniany ręcznik.
- Osusz się - mówi. - Maestro Alessandro polecił, żebyś potem założyła to na siebie i
dołączyła do niego na górze w pracowni. Pan już czeka.
Zawiesza na belce sufitowej sukienkę. Takim ruchem, jakby wieszała pęk szałwii. Kiedy
znika z pomieszczenia, wychodzę z wanny i przyglądam się nowemu strojowi. Materiał jest
miękki i lekki - niemal przejrzysty. Cała suknia pokryta jest haftowanymi, maleńkimi
kwiatkami - różowymi, zielonymi i żółtymi. Na tak doskonały strój nie kręciłaby nosem
nawet Domenica.
Co zamyśla signor Botticelli? Dlaczego przygotował dla mnie taką sukienkę? A może to
sama signora de Medici zażyczyła sobie, bym przed wykonaniem kary zaznała jeszcze
wspomnienia lepszych czasów? Jeśli tak, to proszę bardzo. Chciała dostać kobietę godną rodu
Pazzich? Taką właśnie dostanie.
Zabieram pierścień, który wykonałam dla signory de Medici, wspinam się po schodach i
otwieram wskazane przez służącą drzwi.
Za nimi widzę pomieszczenia równie przestronne, jak nasza dawna wielka sala - otwarty
pokój o drewnianej posadzce i wielkich, wychodzących na południe oknach. Signory de
Medici nie widzę, ale znajduję signora Botticellego. Artysta stoi plecami do mnie, przygląda
się zasłoniętemu obrazowi, dwakroć wyższemu od samego siebie i jeszcze dwa razy
dłuższemu na szerokość.
Wokół niego uwija się kilkunastu uczniów. Mielą i mieszają barwniki. To właśnie jeden z
nich, niosący słoik gotowej farby, zauważa moje wejście.
- O Madonno! - rzuca i szczęka opada mu razem z naczynkiem. Błękit rozbryzguje się po
całej brązowej podłodze.
Wszyscy pozostali odwracają się ku mnie i tak samo się gapią.
- Nie wierzyłem - mówi cicho inny z praktykantów. - Mówił nam pan, ale ja nie chciałem
uwierzyć.
Wtedy obraca się sam signor Botticelli i też mi się przygląda. Patrzy z miną, jakiej nie
widziałam nigdy przedtem. Nie jest ani tak nadęty, jak zwykł być na górnych piętrach palazzo
i nie jest też tym zmywającym naczynia mężczyzną, jakiego pamiętam z kuchni. Spogląda
poważnie. Myślę sobie, że być może to właśnie jest jego prawdziwa twarz - mina, jaką
przybiera, pracując.
Wyciera dłonie o uwalany farbą kitel i podchodzi do mnie. Teraz, z bliska, widzę, jak się
przez te cztery lata postarzał. Piaskowe włosy w większości przeistoczyły się już w siwe. Jego
waga sprawia teraz, że nie wygląda już na dobrze odżywionego, dziś wydaje się jedynie
zmęczony. Powieki i podbródki zwisają niczym ciężkie sakiewki.
Signor Botticelli odgarnia mi z twarzy nieposłuszny loczek i zdejmuje drobinkę kurzu z
mojego rękawa.
- No dobrze - zwraca się do swych uczniów. - Obiecałem wam jedno spojrzenie. Kiedy
więc już skończycie się rozdziawiać, możecie zostawić nas samych. I niech któryś przyniesie
mi trochę wina. Jestem dziś w świątecznym nastroju.
Jeden po drugim zaczęli odkładać swoje przybory i wyszli szeregiem, przechodząc obok
mnie. Póki wszyscy nie zniknęli za drzwiami, żaden nie oderwał ode mnie wzroku.
Signor Botticelli zamyka drzwi przed nosem ostatniego ze swych terminatorów i
przygląda się moim dłoniom.
- Nie muszę pytać, gdzie byłaś przez te wszystkie lata - zauważa, wskazując na blizny na
mojej dłoni. - Jak mogłaś pozwolić, by przytrafiło ci się coś takiego?
- Basta - rzucam i odpycham go od siebie. - Proszę przestać się ze mną bawić. Gdzie
twoja pani?
Signor Botticelli wygląda na zaskoczonego.
- Nie tego się spodziewałem, ale zapomniałem, że masz powody do podejrzliwości.
Dobrze zatem. Myślałem, że będziemy mogli od razu przejść do rozkoszy, ale widzę, że
musimy najpierw pokonać to, co nieprzyjemne.
Spoglądam mu przez ramię, wyglądam przez okno. Ile tam czeka koni? Czy po jednym
na każdą z moich kończyn?
- Przebaczono ci - oznajmia signor Botticelli. - Signora Lukrecja de Medici uznała, że nie
stanowisz już dłużej zagrożenia dla jej rodu. Jesteś wolna. Nie możesz pozostać dłużej we
Florencji, ale masz jej słowo, że nie będziesz dłużej poszukiwana ani ścigana.
Teraz to ja się mimowolnie rozdziawiam.
- Zamknij buzię, Floro. Ta mina wyjątkowo ci nie przystoi.
- Przebaczono mi? Ale co takiego?
- Zdradę, jak sądzę. Nie możesz już trwać w ukryciu, Floro. To staje się zbyt
niebezpieczne. Zmieniłaś się przez te cztery lata. Sam signor Valentini szeptał o uczniu
maestro Orazio, który zupełnie nie wygląda jak chłopak, a za to ma wyrazne rysy twarzy
Pazzich. Wszyscy o tym mówią. I bez wątpienia któregoś dnia ktoś doniesie Il Magnifico.
Zciągam usta.
- Uratowałam mu życie - przypominam.
- To samo powiada ojciec Alberto. Ale Il Magnifico woli o tym nie pamiętać. Ty też [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kajaszek.htw.pl
  • Szablon by Sliffka (© W niebie musi być chyba lepiej niż w obozie, bo nikt jeszcze stamtąd nie uciekł)