[ Pobierz całość w formacie PDF ]sznurami, wciąż czekała na środku ulicy.
Wreszcie, o zmierzchu, przyjechał z Błonia jeden z gospodarzy, i dopiero tego przymusili,
że zawiózł nieboszczkę do cerkwi.
Nazajutrz za pogrzebem poszedł tylko pop, diak i wszyscy, jacy byli w mieście strażnicy, a
z każdego domu popłynęły za nim ciche, żałosne płacze i wyrzekania.
VII.
Noc zapadła mętna i nieco burzliwa. Wiatr ze świstem zamiatał drogi, bijąc tumanami ku-
rzawy, po ołowianem niebie przewalały się długie warkoty grzmotów, i co chwila latały ośle-
piające błyskawice, w których było widać, jak się szarpały przydrożne drzewa i rozkolebane,
spienione zboża. Burza mogła wybuchnąć lada chwila.
Może przejdzie bokiem, a może nas i zleje pocieszał mnie furman, pokrzykując na ko-
nie, bo wlokły się noga za nogą; droga bowiem była ciężka, wyboista i pełna kamieni, a z obu
stron ciągnęły się głębokie rowy, przyczajone w ciemnościach. Już od zmierzchu jechaliśmy
tak wolno i na chybił trafił, więc, dojrzawszy przemykający zarys jakiegoś człowieka, pytam
go skwapliwie:
Którędy do Chełma?
Szosą na prawo, a potem na lewo.
A gdzież ta szosa, daleko?
Człowiek rozwiał się, jak cień. Bądzże teraz mądry i szukaj wiatru w polu, kiedy obaj z
woznicą nie znaliśmy drogi.
Po dniu, to trafiłbym i do piekła mruczał furman.
52
A mówiliście, że drogę znacie.
Przecież nieraz woziłem do Chełma starego pana, tylko z innej strony.
Jechaliśmy dalej zupełnie po omacku, kierując się tylko jękiem drutów telegraficznych nad
naszemi głowami. Noc stawała się coraz burzliwsza i mętniejsza, drogi opustoszały, i po
wsiach nie było już ani śladu, jakby przepadły w nieprzeniknionych ciemnościach.
Tylko za moich czasów nie było jeszcze szosy odezwał się po chwili.
A dawno jechaliście ostatni raz do Chełma?
Będzie chyba ze czterdzieści roków, jeszcze w powstanie.
Dałem już spokój indagacjom, bo szosa zadudniła pod kołami, a konie raptem przystanęły.
Zgadnij teraz, zgadula, gdzie złota kula? biedził się zakłopotany.
Szosą na prawo, a potem na lewo przypomniałem.
Konie ruszyły z kopyta. Gdzieś przed nami zamajaczyły jakieś światełka i daleko, daleko
leciał przeszywający świst parowozu.
A potem już nie przyjeżdżałem, bo mnie z moim panem popędzili aż za Bajkał, to czło-
wiek i zapomniał drogę usprawiedliwiał się znowu.
Mijaliśmy długie wzgórza, pokryte lasem, gdy naraz doleciał nas rozpaczliwy skowyt
psów i straszliwy zapach padliny.
Hycle pachną, to i Chełm musi być już niedaleko -zauważył.
Popędzajcie! krzyknąłem, gdyż smród był nie do wytrzymania.
Jedziemy pod wiatr tłumaczył flegmatycznie przecież pod każdem miastem są takie
hyclowskie osady, ale żeby tu pozwolili tak przy samej szosie dziwił się głośno i podcinał
konie do pośpiechu.
Przedostawszy się przez tę zapowietrzoną strefę, skręciliśmy na lewo, w szeroką ulicę, ob-
stawioną małymi, niskimi domami, nad którymi majaczyły baniaste kopuły. Wkrótce droga
zaczęła się z wolna podnosić, i przybywało coraz więcej świateł, że już cała droga roiła się
niemi, jakby pokryta mrowiem świętojańskich robaczków.
Chełm byt tuż przede mną, plątanina domów, ogrodów i cerkwi, osypana błyszczącą rosą
świateł, piętrzyła się na tle nieba czarnymi, groznymi konturami.
Przez parę tygodni z rzędu, a tak złowrogo brzmiała mi w uszach nazwa tego miasta, że
wjeżdżałem do niego z uczuciem dziwnego niepokoju i obawy. Są bowiem złe miasta , któ-
re, jak i zli ludzie, roztaczają dokoła siebie atmosferę niewytłumaczonej trwogi. Takiem
złem miastem wydał mi się Chełm.
Dlaczego lud w swoich podaniach i wierzeniach zawsze zaludnia szczyty gór diabłami i
czarownicami? Leży w tem jakiś głęboki symbol nie zbadanej prawdy. A Chełm rozłożył się
na dosyć wyniosłem wzgórzu, panującem nad rozległą okolicą. I jakby na stwierdzenie wie-
rzeń, gniezdzi się na tej górze jakieś zło , które już od wielu, wielu lat posiewa dokoła za-
trute ziarna nienawiści, krzywdy i nieszczęścia, a ten posiew wschodzi, plonuje i rozlewa się
całem morzem łez, krwi i cierpienia.
53
Było już dosyć pózno, i z racji piątku cały Chełm pachniał szabasowymi specjałami. Ulice
były puste, sklepy pozamykane, a tylko tu i ówdzie poza rozjarzonemi szybami kiwały się
stare, pobożne głowy.
Nazajutrz od samego rana wyszedłem na miasto.
Po nocnej burzy nie było już ani śladu, pogoda zrobiła się wspaniała, błękit nieba lśnił nie-
pokalany, kopuły cerkwi grały w słońcu barwami złotemi, a z pól zawiewał wietrzyk, pachną-
cy skoszoną koniczyną. Ale samo miasto, pomimo prześlicznego położenia, jest brzydkie,
lada jako60 zabudowane, straszliwie brudne i literalnie zapchane żydowskimi kramikami: ot,
zwykła nasza powiatówka, składająca się z jednej dosyć szerokiej ulicy, która się ciągnie
grzbietem wzgórza do stóp katedry, i z kilkudziesięciu zaułków, rozrzuconych bezładnie po
stromych zboczach. Imponującą jest tylko liczba cerkwi, ich ogrom i wspaniałość; naturalnie,
że wszystkie są świetnie wyposażone i stoją pustkami, gdyż prawosławnych nie starczy na
zapełnienie chociażby jednej. Za to kościół katolicki, liczący przeszło piętnaście tysięcy para-
fian, nie może pomieścić swoich wiernych nawet zwykłego dnia, na mszy. Ale taka już nasza
dola: Jednemu szydło goli, a drugiemu i brzytwa nie chce , mówi przysłowie.
Dawna katedra unicka, przerobiona po zniesieniu unii na sobór prawosławny, dominuje
nad miastem, wznosi się na szczycie góry, a obok niej wyrosła nowa, wysoka dzwonnica.
Na szerokich, kamiennych schodach, prowadzących od strony miasta na górę katedralną,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkajaszek.htw.pl