[ Pobierz całość w formacie PDF ]podniósł się i pognał w dym i ogień wrzeszcząc:
- Chodz i złap mnie, ty bucu! Chodz i złap mnie!
W głównym korytarzu łącznikowym kolejny mężczyzna padł na podłogę pod wpływem
wdychanego dymu. Ostatnią rzeczą, którą widział padając, była sylwetka obcego, wznosząca
się przed nim na tle płomieni i niewiarygodnego skwaru. On też próbował krzyknąć, lecz nie
zdołał.
Junior wypadł zza rogu i ślizgając się zahamował. W tej samej chwili obcy odwrócił się
nagle.
- Goń mnie, goń! - Pogrążony w rozpaczy więzień minął pędem potwora, który bez
wahania rzucił się w pogoń.
Wszyscy kierowali się ku wejściu do magazynu odpadków toksycznych - Ripley i Dillon,
Aaron i Morse oraz inni pozostali przy życiu więzniowie. Gdy obcy zwrócił się w ich stronę,
poszli za przykładem Aarona, podpalając szmaty i rzucając w bestię tymi prowizorycznymi
pociskami. Junior wykorzystał okazję, by zbliżyć się do obcego od tyłu.
- A kuku! Złap mnie, ty kutasie!
Jeśli chodziło o ofiary, obcy po raz kolejny zademonstrował, że przedkłada bliskość
ponad liczbę. Odwrócił się gwałtownie i rzucił na Juniora. Runęli obaj do tyłu... do wnętrza
magazynu.
Usiłując osłonić się przed potężnym gorącem, Dillon nie przestawał gasić płonących
towarzyszy. Gdy już ubranie na ostatnim z nich tliło się zaledwie, odwrócił się, by spróbować
przebić się przez płomienie ku tylnej ścianie.
Ripley dotarła do skrzynki kontrolnej. Poszukiwała na oślep czerwonego guzika, podczas
gdy Aaron wrzucił do środka kolejną płonącą szmatę. W chwilę pózniej Dillon uruchomił
instalację wodną.
Junior wydał z siebie ostatni, słaby, pozbawiony nadziei krzyk w chwili, gdy ciężkie
drzwi zawarły się przed nim, zamykając magazyn. W tej samej chwili zadziałały
spryskiwacze. Wyczerpani, przerażeni mężczyzni, którzy bez wyjątku doznali różnego stopnia
obrażeń od dymu lub ognia, stanęli nieruchomo w korytarzu, podczas gdy woda lała się z
góry.
Nagle zza drzwi dobiegł hałas, odległe, szybkie odgłosy uderzeń. Kończyny, które nie
były rękami, badały otoczenie, nie-palce skrobały je. Złapany w pułapkę obcy gorączkowo
poszukiwał wyjścia. Stopniowo hałasy ustały.
Dwóch ocalonych spojrzało na siebie nawzajem, jak gdyby mieli zamiar wybuchnąć
radością. Ripley powstrzymała ich ostro.
- To jeszcze nie koniec.
- Pieprzysz - odparł jeden z mężczyzn gniewnie. - Jest w środku. Drzwi zadziałały. Mamy
go.
- Co ty gadasz? - zaatakował ją Aaron. - Zamknęliśmy sukinsyna, tak jak to zaplanowałaś.
Ripley nawet na niego nie spojrzała. Nie musiała nic tłumaczyć, ponieważ ciszę zmącił
nagle ogłuszający wstrząs. Kilku mężczyzn zadrżało, a dwóch zerwało się do ucieczki.
Reszta gapiła się w zdumieniu na drzwi, które wypuczyły się nagle. Echo uderzenia nie
przestawało nieść się kanonadą przez tunele. Zanim wygasło do końca, drugi grzmot wypełnił
korytarz i na drzwiach pojawiła się kolejna wypukłość.
- Sukinkot - mruknął głośno Aaron. - To ceramokarbidowe drzwi.
Dillon nie słuchał go. Jako człowiek, który uniknął w życiu wielu niebezpieczeństw,
obserwował Ripley. Nie poruszyła się, więc on również nie zmienił położenia. Gdyby zaczęła
uciekać, podążyłby tuż za nią, nie zamierzając zatrzymywać się ani na chwilę.
Ripley nie podała jednak tyłów nawet wtedy, gdy pojawiło się trzecie wgłębienie. W
uszach mu dzwoniło.
Oto jest pani i jaka szkoda, że nie mogłem jej znać wcześniej, zadumał się. Oto pani,
która mogłaby zmienić mężczyznę, kurs i kierunek jego życia. Mogłaby zmienić moje. Tak
mogło być przedtem. Teraz jest za pózno. Było za pózno już od dość dawna.
Wywołane wstrząsami wibracje nie zaatakowały już więcej jego bębenków. Nie pojawiło
się czwarte wgłębienie. W korytarzu zapanowała śmiertelna cisza. Stopniowo wszyscy
przenieśli uwagę z drzwi, które nie były już doskonałe, lecz nadal pozostawały szczelne, na
jedyną kobietę pomiędzy nimi.
Usiadła powoli, oparta o ścianę i zamknęła oczy. Ze wszystkich gardeł wyrwało się
westchnienie ulgi, które wypełniło pomieszczenie niczym ostatni powiew wiatru będący
oznaką zakończenia niedawnej burzy.
11.
Ocaleni zgromadzili się w sali zebrań, przerzedzeni, lecz podniesieni na duchu. Dillon
stanął naprzeciw. Odczekał, by się upewnić, że wszyscy nadeszli. Dopiero wtedy zaczął.
- Radujcie się, bracia! Nawet dla tych, którzy padli, jest to czas radości. Choć ich odejście
napełnia nas żałobą, oddajemy cześć ich odwadze. Dzięki ich poświęceniu żyjemy, a któż
może powiedzieć, kto z nas, żywi czy martwi, wyszedł na tym lepiej? Jednego jesteśmy
pewni: otrzymali swą nagrodę. Są teraz w znacznie lepszym miejscu, ponieważ gorszego
miejsca być nie może. Będą żyli wiecznie. Radujcie się. Ci, którzy zmarli, żyją nadal, wolni
od ograniczeń, wolni od wrogości bezmyślnego społeczeństwa. Porzuciło ich ono, a teraz z
kolei oni je porzucili. Odeszli. Odeszli wyżej. Radujcie się i wznoście dzięki!
Mężczyzni pochylili głowy i zaczęli szeptać cicho pomiędzy sobą.
Ripley i Aaron obserwowali ich z góry, z galerii. Wreszcie zastępca naczelnika spojrzał
na swą towarzyszkę. Oboje zdążyli już wyjść spod prysznica. Trudno powiedzieć, że się
odświeżyli, przynajmniej jednak byli czyści. Ripley napawała się gorącym silnym
strumieniem wiedząc, że tym razem nie musi obserwować z uwagą odpowietrzników czy
zabezpieczeń.
- Jakie masz na ten temat zdanie? - Wskazał na zbieraninę obdartusów pod nimi.
Poświęcała otoczeniu tylko połowę uwagi. Reszta jej myśli była gdzie indziej.
- Nienajlepsze. Jeśli jednak to im sprawia przyjemność, to chyba&
- Masz świętą rację. Te kutasy powariowały. Ale to ich uspokaja. Naczelnik i ja
zgadzaliśmy się pod tym względem. Andrews zawsze mówił, że to dobrze, iż Dillon i jego
hołota załapali się na to świątobliwe pieprzenie. Są przez to bardziej potulni.
Odwzajemniła jego spojrzenie.
- Nie jesteś religijny?
- Ja? Nie, za cholerę. Mam swoją pracę. - Zamyślił się. - Ekipa ratunkowa dotrze tu
pewnie za cztery, pięć dni. Góra sześć. Otworzą drzwi, wlezą do środka z elkaemami i zabiją
sukinsyna. Mam rację?
- Czy przyszła od nich jakaś wiadomość? - zapytała niezobowiązującym tonem.
- Nie.
Aaron był bardzo zadowolony z sytuacji. I z siebie. Z tej kabały z pewnością wyniknie
parę dobrych rzeczy.
- Otrzymaliśmy tylko : Wiadomość odebrano. %7ładnych szczegółów. Potem przyszło
coś, co mówiło, że ty jesteś sprawą o najwyższym priorytecie. Znowu bez wyjaśnień. Nie
mówią nam za dużo. Jesteśmy na dupnym końcu kija.
- Posłuchaj - zaczęła ostrożnie. - Jeśli Towarzystwo zechce go stąd zabrać&
- Zabrać go? %7łartujesz? To nie wariaci, rozumiesz. Zabiją go natychmiast.
Zmarszczył brwi. Nic nie pojmuję, pomyślał. Czasami wydawało mu się, że doskonale
rozumie tę niezwykłą kobietę, lecz momentami zabijała mu klina. Cóż, rozumienie jej nie
należało do jego obowiązków. Miał ją tylko utrzymać przy życiu. Tego chciał Weyland-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkajaszek.htw.pl