[ Pobierz całość w formacie PDF ]szczęście nikogo nie spotykam, wjeżdżam do swojego czystego, pachnącego mieszkania,
które za chwilę wypełni się smrodem produktów z lodówki, i w korytarzu, z oślizłymi
workami w ramionach i uczuciem ulgi w sercu, osuwam się na posadzkę. Zastanawiam
się, jaką przyjąć strategię,: czy gmerać w nich i wyciągać sztuka po sztuce, czy wszystko
wysypać? Decyduję się na to pierwsze. Po kilku minutach docieram do pudełka z
kukułkami. Kto trzyma w lodówce kukułki? W dodatku przeterminowane? No, przecież
ciocia Róża. Wysypuję pozlepiane cukierki na gazetę, na dnie widnieje zawiniątko w
plastikowym woreczku śniadaniowym. Chryste, to są te zabytkowe dolary z czasu stanu
wojennego. Kiedyś spora suma, w tej chwili w przeliczeniu na złotówki najwyżej trzysta
złotych. Biedna ciocia, trzymała je tyle lat, aż straciły wartość, a właściwie wartości
nabrała złotówka. Po chwili wymacuję w worku pudełko czekoladek, którymi
wzgardziłam. Czekoladki wrzucam z powrotem do worka i widzę coś starannie
zapakowanego: najpierw w kilka plastikowych woreczków, następnie w folię
aluminiową, a na koniec w cieniutkie lniane płótno. Moim oczom ukazuje się czerwona
książeczka przypominająca legitymację partyjną wprawdzie nigdy nie widziałam
takowej, ale tak ją sobie wyobrażam i natychmiast wiem, że to klaser, czy raczej
klaserek, cioci Róży. Ale dlaczego w lodówce? Przecież to bez sensu. Serce mi wali, w
końcu zamykam oczy i otwieram go, potem również oczy, i widzę kilka niezbyt ładnych
znaczków. Ale nie zmylą mnie swoim wyglądem, o nie! znam je z internetu. Widziałam
tam zdjęcia przynajmniej czterech z nich, a pod zdjęciami sumę, za jaką dziś można je
kupić lub sprzedać. Najmniejsza wynosiła pięćdziesiąt tysięcy złotych. Przede wszystkim
jednak widzę Belgijczyka! Jest! Jak mogła tak ryzykować? Przecież czekoladki były
przeterminowane i gdybym dzięki mamie nie doznała olśnienia, w tej chwili być może
należałyby już do śmieciarza . Rozmarzona patrzę na znaczki, za które niebawem kupię
sobie wolność. Znajduję jeszcze czerwone korale w pudełku po landrynkach. Na wszelki
wypadek przeszukuję też torebki z sypkimi produktami, które jednak nie zawierają
żadnych skarbów. Wysyłam do Anki esemes: Znalazłam TO!!! Właśnie sobie na TO
patrzę i liczę .
Teraz czeka mnie solidna kąpiel. Jutrzejsze szkolenie będzie klęską.
Niestety, nie mogę zasnąć. Jestem zbyt bogata, żeby sobie spokojnie spać jak
zwykły śmiertelnik. Mam Belgijczyka! Czy tak będzie już zawsze, dopóki go nie
sprzedam i nie wydam wszystkich pieniędzy? Siadam do laptopa. Po półgodzinie
potwierdza się informacja, że w Polsce było kilka Belgijczyków. Trzy z nich należały do
słynnego filatelisty Arnolda Teleszki, czyli mojego dziadka, ale z wojny ocalał
prawdopodobnie tylko jeden, który jego syn, czyli mój ojciec, w latach osiemdziesiątych
sprzedał anonimowemu kolekcjonerowi z Australii. A zatem cały filatelistyczny świat
wie o tym, że moja mama może posiadać inne cenne znaczki. To żadna tajemnica, tylko
ja jedna jej nie znałam. Miałam rację, radząc Ance, żeby na listę podejrzanych wpisała
wszystkich filatelistów. Treskilling Yellow wart jest ponad dwa miliony dolarów, tylko
dlatego, że zamiast w kolorze zielonym przez pomyłkę wydrukowano go w kolorze
żółtym. Dwa Mauritiusy, czerwony i niebieski każdy wart ponad milion dolarów.
Odwrócona Jenny prawie milion, a U.S Franklin Z-Grill około trzech milionów
dolarów, Gujana dwa miliony. Szkoda, że nie ma ich w klaserze cioci. Na świecie krążą
też cenne podróbki, których wartość niekiedy przewyższa wartość oryginałów. Niejaki
Sperati, fałszerz, uchodził za wielkiego artystę w tym fachu. W Polsce jest mało cennych
kolekcji, ponieważ większość z nich została zniszczona podczas obu wojen. Do
najpoważniejszych filatelistów w XIX wieku należał Aleksander Teleszko, czyli mój
pradziadek. Posiadał nie tylko trzy wspomniane Belgijczyki (aha, czyli przekazał je
dalej), ale również Zieloną Sowę (która powinna być szara). Wreszcie rozumiem, o co
chodzi: kolekcjonowanie znaczków w Polsce stało się popularne dopiero po pierwszej
wojnie, a mój dziadek już wówczas dysponował klaserami swojego ojca, który zaraził się
tą pasją w Niemczech, gdzie spędził wiele lat. Dochodzę do wniosku, że kolekcja ojca
może być warta około miliona złotych, nawet bez Belgijczyka. Boję się od ponad dwóch
miesięcy, ale teraz boję się jeszcze bardziej. Morduje się dla kilkuset złotych, a co
dopiero dla miliona& Boję się też o matkę. Trzeba znaczki umieścić w bezpiecznym
miejscu. I na pewno nie wolno ich trzymać w domu sejf nic tu nie pomoże. Zresztą nie
mam sejfu. Odnajduję jeszcze adres sklepu filatelistycznego Barcika, który o znaczkach
podobno wie wszystko.
Nazajutrz w przerwie szkolenia dzwonię do niego. Próbuje mnie spławić,
mówiąc, że konsultacji udziela tylko przed południem w swoim sklepiku, a potem,
niestety, jest zajęty, ale kiedy wyjaśniam, o co mi chodzi, i podaję swoje nazwisko
panieńskie, zmienia zdanie. Zapewniam go, że nie zajmę mu dużo czasu.
Pamiętam pani ojca. Kupił u mnie kilka znaczków, jeden nawet z okresu
klasycznego.
To znaczy?
Sprzed tysiąc dziewięćset czternastego roku. Ale sprzedałem mu też odwrotkę
bokserów z tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego szóstego. Wtedy ten znaczek był
stosunkowo tani, ale wiadomo było, że jego wartość wzrośnie. Dzisiaj jest wart około
piętnastu tysięcy dolarów. Pani ojciec był prawdziwym filatelistą, kochał znaczki, czasem
nie miał pieniędzy, więc prosił o zatrzymanie jakiegoś i wracał po kilku miesiącach, a
nawet po roku, żeby go kupić. Mój Boże, miał nawet Belgijczyka, ale chyba też kilka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkajaszek.htw.pl