[ Pobierz całość w formacie PDF ]

rzucić się w kierunku mostu. %7łałowała, że nie może przekazać tej myśli samcowi.
Jednakże, chociaż próbowała to zrobić  i on również  zdobyli się jedynie na
głębokie pochrząkiwanie. Jednak szedł za nią krok w krok, biegł, gdy ona to ro-
biła, zatrzymywał się, gdy ona stawała, i to powinno wystarczyć. Jeśli nie pójdzie
w jej ślady, to zle, lecz ona wiedziała, że musi dotrzeć do dziwnego miejsca, które
nawiedzała we śnie.
Wuckl, bardzo młody dozorca, pojawił się tuż przed zmierzchem, tak jak co
dnia. Pracował w rezerwacie od kilku miesięcy i rutynowe czynności znal na pa-
mięć. Kiedy dotarł do nowych i podniósł ciężkie wiadro paszy, stali, czekając na
niego jak zwykle. Samica chrząkała z większym podnieceniem niż zazwyczaj, ale
nie było w tym nic niezwykłego.
Dozorca przyglądał się im z zainteresowaniem przez chwilę. Z sześciokąta
daleko na północ od wyspy pochodziły te nowe okazy. Wuckl dziwił się, dlacze-
go tak wspaniałe miejsce, niegdyś wybieg dla dużej grupy zwierząt domowych,
zostało przeznaczone tylko dla tych dwojga.
Te zwierzęta wyglądały dziwacznie. Tłuste, żarły wszystko, kiedy tylko mo-
gły, do miejskich, organicznych odpadków włącznie, co było zresztą standardo-
wym daniem. Stały na czterech śmiesznych, krótkich nogach, osadzonych daleko
z tyłu korpusu i zakończonych małymi, rozszczepionymi kopytami. Nie mogły
zobaczyć własnych nóg, ponieważ łby na stosunkowo mało elastycznych szyjach
stanowiły całą przednią część ich ciała.
Czworonogów nie można było jednak lekceważyć. Tuż po przybyciu do zwie-
rzyńca były niemal nagie, w ciągu następnych dni brązowa sierść pokryła ich
ciało, wyjąwszy podbrzusze, nogi i ryje. Brązowa sierść mogła zmylić  była
sztywna, ostra jak igły, głaszcząc ją, można się było pokłuć. Prawdę mówiąc, wy-
glądały jak duże świnie pokryte kolcami jeżozwierza, aczkolwiek Wuckl nigdy
nie widział wieprza i nie przyszłaby mu na myśl taka analogia. Trochę się jed-
nak różniły od wieprzy. Nie miały ogona, a ich uszy były długie i spiczaste. Ryj
i racice samca były w neutralnym różowym kolorze, który kontrastował z poma-
rańczowym podpalanym u lochy. Kopnięcie zakończonej pazurem nogi i rampa
rozłożyła się. Wuckl wskoczył na nią, zanim zdążyła złożyć się z powrotem, jego
ciężar utrzymał ją w dole, gdy przechodził na drugą stronę. Po przekroczeniu fo-
94
sy, stojąc wciąż na mostku, postawił wiadro z paszą, wychylił się, zaczepił mały
hak o metalowy pierścień wbity w ziemię i zakotwiczył mostek.
Mavra spojrzała na swojego towarzysza i wydała z siebie głośny kwik, by od-
wrócić jego wzrok i myśli od żarcia. Kiedy Wuckl szedł w stronę koryta, pobiegła
w kierunku mostka i przekroczyła go dzwoniąc kopytami. Joshi rozejrzał się wo-
koło, przez chwilę zdezorientowany i pognał za nią.
Słysząc te odgłosy, dozorca odwrócił się, przerażony.
 Hej!  wrzasnął i pobiegł za nimi. Był wytrącony z równowagi, potknął
się na krawędzi mostka i wpadł do wody.
Zawdzięczając jego pechowi cenną minutę lub dwie, Mavra oddaliła się. Za-
sięg jej wzroku był ograniczony, chwytała jednak węchem wiele zapachów, po-
dobnych do zapachu dozorcy na przykład i szła tam, gdzie woń wydawała się
silniejsza.
Rezerwat był zamknięty; personel na służbie zajęty był swoimi obowiązka-
mi lub posilaniem się, a więc nikt ich nie niepokoił. Nie myliła się w swoich
spostrzeżeniach: im silniejszy zapach, tym więcej Wuckli tędy przeszło, więc naj-
prawdopodobniej była to droga do wyjścia lub wejścia. W poprzek zawieszono
łańcuch, ale wisiał tak wysoko, że nie zablokował im przejścia i wkrótce znalez-
li się w rejonie parkingów. Pobiegli na lewo, w kierunku jakichś drzew, ledwie
widocznych w pogłębiających się ciemnościach. Dolatywała stamtąd mocna woń
i miejsce to wydawało się naturalnym celem ich wędrówki. Tymczasem dozor-
ca wygramolił się z fosy i podniósł alarm. Jednak uciekinierzy byli już daleko i
wciąż biegli, pomimo że Joshi nie miał bladego pojęcia, dlaczego to robią.
Uważając siebie za świnię, z zachowania i wyglądu podobna do świni, wciąż
niezdolna do klarownego myślenia, Mavra Chang obrała kierunek na Gedemon-
das, nie wiedząc, czemu.
Oolakash
Miasto przypominało wielką, jaskrawą rafę koralową, rozrastającą się we
wszystkich kierunkach. Było jednakże nie całkiem naturalnego pochodzenia, za-
wdzięczało swe powstanie procesom biologicznym mieszkańców i zaawansowa-
nej technologii.
Obszerne sale wewnątrz miasta połączone były długimi, wąskimi tunelami;
jednostki mieszkalne, biura, wszystko było własnością komunalną. Każdy wie-
dział, gdzie co jest i kto za co jest odpowiedzialny.
Mieszkańcy tego wysokotechnologicznego sześciokąta sami byli dłudzy i
ciency, o kościstych zewnętrznych szkieletach. Jeden z nich, wysoki i wciąż jesz-
cze bardzo młody, wyszedł z pasażu prosto w ciemną, czystą wodę. Jego łeb tro-
chę podobny do końskiego był w rzeczywistości kościaną muszlą, w której tkwi-
ło dwoje miniaturowych, nieruchomych oczu, osadzonych na wierzchu długiego,
okrągłego jak rura, ryja. Nadawało mu to wyraz wiecznego zdumienia. Dwoje
niewielkich; uszu, nie większych od fałdki na zewnętrznym szkielecie i dwa małe
różki nad oczami błyskawicznie przekazywały dane pobierane z wody, w któ-
rej stworzenie poruszało się bez wysiłku. Ciało w kształcie wydłużonej rzepy, z
rzędem uzbrojonych, pokrytych ssawkami macek, zakończone! było długim, wy- [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kajaszek.htw.pl
  • Szablon by Sliffka (© W niebie musi być chyba lepiej niż w obozie, bo nikt jeszcze stamtąd nie uciekł)