[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Korczyn. Stopniowo i coraz prędzej te czterdzieści włók gorsze go i lepszego gruntu zasłaniały przed
nim całą kulę ziemską ze wszystkim, co na niej jest i było. Usiewał co rok dwieście morgów zbożem i
pastewnymi trawami; na piaskach sadził kartofle i wyprzedawał je z zyskiem sąsiednim gorzelniom,
inwentarze starannie utrzymywał, we dworze zawsze miał coś do naprawiania i podtrzymywania, z
sąsiadami o każdy pręt ziemi, o każdą spasioną trawkę i każdą w lesie zrąbaną gałąz przed sądami i
bez sądów ujadał się coraz zacieklej. Z kilku tysięcy przez całą tę pracę otrzymywanego dochodu
wypłacał raty bankowe, procenty od posagu siostry i z największą już regularnością procenty od połowy
posagu żony. Potem płacił za syna w szkołach i za córkę na warszawskiej pensji, Co zostawało
pieniędzy na utrzymanie domu, tym rządziła Marta. Co zostawało czasu od gospodarstwa i interesów,
tego używał Korczyński na polowanie z wyżłem i czytanie gazety, przy którym najczęściej zasypiał.
Gazeta mówiła o głośnych i dalekich sprawach, które coraz więcej wydawały mu się obcymi i jałowymi.
Wszystkie siły swe przelewał na ten warsztat, na którym od lat tylu i z takim trudem tkał byt własny i
przyszłość swych dzieci. Nici tkaniny rwały się ciągle i uciekały w głąb pasma; chwytał je, związywał i
drżał o to, aby kiedykolwiek nie porwały się ze szczętem. Lękał się też wielu innych jeszcze rzeczy.
Czasem zdawać się mogło, że zapominał mówić, tak był milczącym. Kiedy zaś rozgadał się, nie o
wszystkim mówiÅ‚ jasno. NabyÅ‚ zwyczaju zastÄ™powania niektórych zdaÅ„ lub imion wÅ‚asnych trzemá nic
nie znaczącymi wyrazami: "To... tamto... tego..." Nie były one jego przysłowiem, bo nie używał ich
zawsze, ale czasem, gdy zaciąwszy się w mowie i trochę jąkając się zaczynał swoje: "To... tamto...,
słuchaczom się zdawało, że mądry i filuterny błysk przelatywał mu w piwnych, posępnych zrenicach...
ROZDZIAA IV
Ustawiczne kłopoty i zajęcia pana Benedykta z jednej strony, a z drugiej słabe zdrowie pani Emilii i
sposób życia, jaki wiodła ona od lat już wielu, nie dozwalałyby na utrzymywanie szerokich stosunków
towarzyskich. Oboje też, choć dla przyczyn różnych, nie pragnęli ich wcale. On unikał wydatków i
przeszkód w gospodarskich pracach, ona lękała się ruchu, gwaru i wszelkiej fatygi. Jednak zupełnie
wyosobnionymi spośród ludzi być nie mogli. Dawne stosunki sprowadzały im niekiedy odwiedziny
krewnych i sąsiadów; raz w rok, na imieniny pani domu przypadające w ostatnim dniu czerwca,
zjeżdżała się do Korczyna znaczna ilość gości. Był to już zwyczaj przyjęty od tak dawna, że zmienić go
było nie podobna bez uchybienia najprostszej przyzwoitości i narażenia się na niechęć wielu osób.
W wielkiej jadalnej sali około czterdziestu osób wstawało od stołu okrytego staroświeckimi naczyniami z
porcelany i kryształu i ciężkim, również staroświeckim srebrem. Zwiatło słoneczne, łagodzone przez
zapuszczone u okien sztory, nadawało tej zastawie bogate połyski. Jak w całym dworze, tak i tutaj
widać było obfite pozostałości dawnych dostatków tego domu. Nic nowego, ale wszystko, cokolwiek
przez trafy losu wydartym nie zostało, ze starannością świadczącą o czujnych i czynnych głowach i
rękach zaoszczędzone i przechowane.
Gospodyni domu, cała błyszcząca od dżetowych ozdób, które ją okrywały, dała znak wstania od stołu. Z
najstarszego przy stole miejsca powolnym ruchem podniosła się wdowa po Andrzeju Korczyńskim,
kobieta na wiek swój jeszcze zadziwiająco piękna. Matka trzydziestoletniego syna, mogłaby prawie
podbijać serca ludzkie, ale jak ogólnie w okolicy tej wiedziano, wszelka zalotność była jej zawsze i
zupełnie obcą. Od owej przed dwudziestu trzema laty wydarzonej straszliwej chwili, w której
dowiedziała się, że jest wdową, nie zdjęła z siebie ani razu sukien żałobnych i w posagowym swoim
majątku, wychowaniu i pieszczeniu jedynaka wyłącznie oddana, żyła jak zakonnica świata unikając, a
wszelkie przypuszczenia o możliwości powtórnego wyjścia za mąż odpierając nieprzezwyciężonym
chłodem. Toteż cnoty czystości i poświęcenia zdawały się od stóp do głowy przyoblekać jej wysoką i
bogato rozwiniętą kibić, którą malowniczo opływała czarna i ciężka suknia. Czarne koronki i gładkie
pasma jasnych, siwiejących włosów żałobną ramą otaczały twarz jej o rysach wydatnych i
prawidłowych, delikatną bladością okrytych i zmąconych ledwie dostrzegalnymi zmarszczkami, które
zbiegały się w drobne snopy około wielkich, smutnych oczu i chłodnych. dumnych ust. Najdrobniejsza
błyskotka nie ożywiała jej wdowiego stroju; uśmiech wesoły bardzo rzadko oświecał zamyślone rysy.
Gdy szła albo do kogo przemawiała, głowę podnosiła wysoko i powieki spuszczała, co rzucało na nią
podwójny wyraz wyniosłości i skromności, w którym przemagała wyniosłość. Jak wysoce poważali ją
członkowie jej rodziny, świadczył o tym lękliwy nieledwie pośpiech, z którym gospodarz domu, gdy
tylko powstała z miejsca, podawał jej ramię. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kajaszek.htw.pl
  • Szablon by Sliffka (© W niebie musi być chyba lepiej niż w obozie, bo nikt jeszcze stamtÄ…d nie uciekÅ‚)