[ Pobierz całość w formacie PDF ]

urodzony w antyku. Inżynier-humanista. To Kapadulos uzmysłowił Da udowi, że związek między
mężczyznami może być piękny i subtelny. %7łe już Platon i Alcybiades...
- Popatrz, zgubił nóż - dobiegł go podniecony głos jednego ze ścigających.
- Tym lepiej - odkrzyknął drugi.
Deptali mu prawie po piętach, helikopter krążył przeczesując reflektorem słabo zarośniętą
przestrzeń. Did ledwie nadążał z przypadaniem do ziemi, kryciem się w załomach, konsekwentnie
jednak dążył w głąb mrocznego kanionu.
- Jakiś strzęp ubrania, tędy szedł! - zabrzmiał wysoki głos rudzielca. - Chce się ukryć na
dnie parowu, cwaniaczek!
Znów nadleciał helikopter. Dass przywarł do ściany. Zwiatło musnęło jedno z jego ramion
co odczuł prą wie jak ból. Nie zauważono go jednak.
- Rozwidlenie, gdzie teraz? - zapytał drugi z goniących.
- Ja pójdę w prawo, ty w lewo...
- Lepiej się nie rozdzielajmy!
- Głupiś! On ucieka i nie ma broni. Zresztą ochraniają nas z góry! Hindus kucnął w
rozpadlinie. Czuł się rozpaczliwie zmęczony, jak tragarz, który podjął brzemię wielokrotnie
przekraczające jego siły.
Ryży nadchodził. Z odrepetowaną bronią, czujny. Pod skałą było trochę wilgoci. Znów
przejazd reflektora. Rudzielec stanął. Bystry chłopak od razu zauważył ślady stóp; odbite na
mokrej ziemi, szły lekko w górę.
- Glenn, chodz tutaj! - zawołał żołnierz. Było trochę ślisko, wspinając się musiał opuścić
automat. Zapatrzony w ślady nie zauważył nawet jak za plecami wyrósł mu cień. Ramię Dida
spadło jak ostrze gilotyny. Druga ręka zdusiła krzyk.
Ryży sflaczał i opadł na ziemię. Did zabrał mu broń i cofnął się w głąb szczeliny.
Błogosławił tłumiący wszystkie dzwięki warkot latającej maszyny.
- Gdzie jesteś. Frank, co tam zobaczyłeś. Frank! - wołał nadchodzący Glenn. - Masz go?
Nie słysząc odpowiedzi pilot zamachał rękami w stronę śmigłowca.
- Ostrożny! -pomyślał Did. Miał nadzieję, że pilot podejdzie bliżej i będzie mógł
unieszkodliwić go bez hałasu. Potem zamierzał zająć się helikopterem. Do licha, gdyby udało się
go zdobyć!... Tymczasem reflektor znieruchomiał. Looms zauważył gestykulację Glenna.
Niedobrze. Daud błyskawicznie podjął decyzję. Wycelował. Zagrzechotała krótka seria...
Helikopter jak zraniony ptak przekrzywił się na bok. Zakręcił w miejscu, a następnie
przeleciał nad krawędzią wąwozu, aby z całym impetem uderzyć w skalistą ścianę. Uderzenie,
potem łomot, wreszcie eksplozja awaryjnego zbiornika. Koniec!
Glenn nie miał najmniejszej ochoty zostawać bohaterem. Zwiał. Dass nawet go nie ścigał.
Miał ważniejsze sprawy na głowie i bardzo niewiele czasu. Mógł jednak mówić o sporym
szczęściu. Kilkanaście mil od parowu przebiegała nitka transportera rudy. Hindus wskoczył do
napowietrznego wagonika.
W ciągu następnych paru dni zaznał wszelkich możliwych trudów ściganego zwierzęcia -
ukrywał się w kopalnianych magazynach, przedzierał przez blokady, aby zdobyć lewe papiery
musiał ogłuszyć pewnego sklepikarza i, co kłopotliwsze, spędzić noc z jego żoną.
Oczywiście służby M/t nie próżnowały, wyprodukowana została historyjka o groznym
psychopacie i od kilku dni fotografie Dassa straszyły społeczeństwo z ekranów telewizorów. Bez
skutku. Daud, czy jak go z angielskiego określano - David, zmylił pogonie i pewnym bladym
świtem, wyczerpany, ale całkiem przytomny, dotarł do przedmieść Kimberley. Tam odszukał
budkę telefoniczną. Wybrał kierunek stolicy, potem wykręcił numer.
- Hotel Gwiazda Południa, słucham - usłyszał kobiecy głos.
- Z apartamentem 333 - poprosił.
- Niestety tam nikogo nie ma, pan Burton wróci dopiero za kilka dni.
- Ależ powinien być!
- Wyjechał we wtorek wieczorem.
- Przecież dziś jest wtorek.
- Nie, dziś mamy środę. Czy chce pan zostawić jakąś wiadomość? Odłożył słuchawkę i
zaklął. W trakcie ucieczki zgubił gdzieś całą dobę. Niedobrze! Deninngham miał być osiągalny
dopiero w niedzielę. W jaki sposób miał jednak doczekać niedzieli? A gdyby jeszcze mógł spotkać
się z Amerykaninem w cztery oczy! Znajdował się na skraju dzielnicy kolorowych. Z dzieciństwa
pamiętał, że gdzieś w tych stronach znajdowała się lakiernia wuja Hamida, krewnego matki,
jedynego człowieka, którego znał w Kimberley. Pierwsza uliczka, druga, trzecia. Jest!  Raszid
Hamid - blacharstwo - lakiernictwo". Już miał podbiec do drzwi, gdy mały, może czteroletni
berbeć, chwycił go za nogawkę:
- Ty tam nie idz. W domu zli ludzie.
Did cofnął się z zamiarem ucieczki, ale dziecko pociągnęło go w labirynt podwórek, by
wreszcie wskazać jakiś kurnik, mówiąc - tu się schowaj.
- Wiesz kim jestem? - zdziwił się Dass.
- Kuzyn Daud - powiedziało dziecko - czekaliśmy na ciebie. Byli zli ludzie i pokazywali
dziadkowi twoją fotografię. Dwóch od paru godzin czeka przed warsztatem w samochodzie. No to
dziadek wysłał nas wszystkich na cztery ulice i kazał ostrzegać...
- Dzielny jesteś, jak ci na imię?
- Dżamila - powiedziało dziecko, nieoczekiwanie zdradzając swoją płeć. Siedz tutaj i czekaj
aż dziadek przyjdzie.
Odetchnął. Usiadł na jakiejś desce, obok kura obwieszczała światu doniosły fakt zniesienia
jajka. Znowu się udało. Jemu też się powiodło.
- Jest. Marindafontein. Ziegler.
Z notatek doktora
Nad Harare, jeszcze nie tak dawno noszącym kolonialną nazwę Salisbury, zapadał
zmierzch. Siedziałem w ogródku na dachu prywatnego pensjonatu na  białym przedmieściu" i
czekałem na Denninghama. Zadawałem sobie pytanie, co ja tu właściwie robię? Od ucieczki z
Pretorii upłynął tydzień. Granicę pokonałem w bagażniku dyplomatycznego kabrioletu Burta, dwa
dni pózniej z Maputo przesłałem kartkę do Marthy, że żyję i żeby się nie martwiła. Jak się pózniej
okazało, nie trafiła do rąk adresatki. Potem wspólnie z osobnikiem noszącym nazwisko Lenni
Wilde przejechałem do Zimbabwe. Miałem już pierwszorzędny paszport bułgarskiego ornitologa
Wyłko Georgijewa. Czemu Burt uparł się, że mam być akurat Bułgarem, nie mam pojęcia. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kajaszek.htw.pl
  • Szablon by Sliffka (© W niebie musi być chyba lepiej niż w obozie, bo nikt jeszcze stamtąd nie uciekł)