[ Pobierz całość w formacie PDF ]Po martwej, głupiej strunie, po fijołków woni,
Po czyichś smutnych oczach, jakiejś białej dłoni,
Jakichś światłach po nocy i szeptach w komorze,
Po księżycu, po gwiazdach mój Boże! mój Boże!
Gdzieś się gubi i zwija, przeciera pas lity,
Po księżycu, po gwiazdach, po Rzeczpospolitej.
Po sali idzie cisza przerazliwa, blada
I obok tęgich boszów w pierwszym rzędzie siada.
Wzrok wlepia martwy, ślepy, w jakiś punkt na ścianie
I patrzy w Mochnackiego, kiedy grać przestanie.
A on, blady jak ściana, plącze, zrywa tony
I kolor spod klawiszy wypruwa czerwony,
Aż wreszcie wstał i z hukiem rzucił czarne wieko
I spojrzał taką straszną, otwartą powieką,
Aż spazm ryknął, strach podły i z miejsc się porwali:
Citoyens! Uciekać! Krew pachnie w tej sali!!!
(Karmazynowy poemat, 1920)
152
Norwid
Imię twoje jak czarne i strzeliste cyprysy,
A wkoło greckie kolumny.
Słowa twe odskrobane starożytne napisy,
Ty dumny!
Gdzie idziesz głęboki aksamit traw
Malachitowy,
W ręku twoim księga praw,
Sowa u głowy.
Historia układa fałdy swych szat
Nad wodami potoku.
Kraj nasz ziemia,
Tysiąc lat
Jednego roku.
Skąd masz róże? Ziemia leży
Zniegiem pokryta.
Idziesz, gdzie Kopernik w szubie, w mróz na wieży
Z gwiazd czyta.
(Lutnia po Bekwarku, 1942)
Bolesław Leśmian
Topielec
W zwiewnych nurtach kostrzewy, a na leśnej polanie,
Gdzie się las upodobnia łące niespodzianie,
Leżą zwłoki wędrowca, zbędne sobie zwłoki.
Przewędrował świat cały z obłoków w obłoki,
Aż nagle w niecierpliwej zapragną żałobie
Zwiedzić duchem na przełaj zieleń samą w sobie.
Wówczas demon zieleni wszechleśnym powiewem
Ogarną go, gdy w drodze przystaną pod dzrzewem,
I wabił nieustannych rozkwitów pośpiechem,
I nęcił ust zdyszanych tajemnym bezśmiechem,
I czarował zniszczota wonnych niedowcieleń,
I kusił coraz głębiej w tę zieleń, w tę zieleń!
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów,
Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów,
Aż zabrną w takich jagód rozdzwonione dzbany,
W taką zamrocz paproci, w takich cisz kurchany,
W taki bezświat zarośli, w taki bezbrzask głuchy,
153
W takich szumów ostatnie kędyś zawieruchy,
%7łe leży oto martwy w stu wiosen bezdeni,
Cienisty, jak bór w borze topielec zieleni.
(Aąka, 1920)
Przemiany
Tej nocy mrok był duszny i od żądzy parny,
I chabry, rozwidnione suchą błyskawicą,
Przedostały się nagle do oczu tej sarny,
Co biegła w las, spłoszona obcą jaj zrenicą
A one, łeb jej modrząc, mknęły po sarniemu,
I chciwie zagladały w świat po chabrowemu.
Mak, sam siebie wśródpolnym wykrywszy bezbrzeżu,
Z wrzaskiem, który dla uch nie był żadnym brzmieniem,
Przekrwawił się w koguta w purpurowym pierzu,
I aż do krwi potrząsną szkarłatnym grzebieniem,
I piał w mrok, rozdzierając dziub, trwogą zatruty,
Aż mu zinąd prawdziwe odpiały koguty.
A jęczmień, kłos pragnieniem zazłociwszy gęstem,
Nastrożył nagle złością zjątrzone ościory
I w złotego się jeża przemiażdżył ze chrzęstem
I biegł, kłując po drodz ziół nikłe zapory,
I skomlał i na keiaty boczył się i jeżył,
I nikt nigdy nie zgadnie, co czuł i co przeżył?
A ja w jakiej swą duszę sparzyłem pokrzywie,
%7łe pomykam ukradkiem i na przełaj miedzą?
I czemu kwiaty na mnie patrzą podejrzliwie?
Czy coś o mnie nocnego wbrew mej wiedzy wiedzą?
Com czynił, że skroń dłońmi uciskam obiema?
Czym byłem owej nocy, której dziś już nie ma?
(Aąka, 1920)
Ballada bezludna
Niedostępna ludzkim oczom, że nikt po niej się nie błąka,
W swym bezpieczu szmaragdowym zakwitła w bezmiar łąka,
Strumień skrzył się na zieleni nieustannie zmienną łatą,
A gwozdziki spoza trawy wykrapiały się wiśniato.
154
Zwierszcz, od rosy napęczniały, ciemnił pysk nadmiarem śliny,
I dmuchawiec kroplą mlecza błyskał w zadrach swej łęciny,
A dech łąki wrzal od wrzawy, wrzał i żywcem w słońce dyszał,
I nie było tu nikogo, kto by widział, kto by słyszał.
Gdzież me piersi, Czerwcami gorące?
Czemuż nie ma ust moich na łące?
Rwać mi kwiaty rekami obiema!
Czemuż rąk mych tam na kwiatach nie ma?
Zabótwiło się cudacznie pod blekotem na uboczu,
A to jakaś mgła dziewczęca chciała dostać warg i oczu,
I czuć było, jak boleśnie chce się stworzyć, chce się wcielić,
Raz warkoczem się zazłościć, raz piersiami się zabielić
I czuć było, jak się zmaga z zdyszanego męką łona,
Aż na wieki sił jaj zbrakło i spoczęła niezjawiona!
Jedno miejscw, gdzie być mogła, jeszcze trwało i szummiało,
Próżne miejsce na tę duszę, wonne miejsce na to ciało.
Gdzież me piersi, Czerwcami gorące?
Czemuż nie ma ust moich na łące?
Rwać mi kwiaty rękami obiema!
Czemuż rąk mych tam na kwiatach nie ma?
Przywabione obcym szmerem, wszystkie zioła i owady
Wrzawnie zbiegły się w to miejsce, niebywałe węsząc ślady,
Pająk w nicość sieć nastawił, by pochwycić cień jej cienia,
Bąk otrąbił uroczystość spełnionego nieistnienia,
%7łuki grały jej potrupne, świerszcze pieśni powitalne,
Kwiaty wiły się we wieńce, ach, we wieńce pożegnalne!
Wszyscy byli w owym miejscu na słonecznym, na obrzędzie,
Prócz tej jednej, co być mogła, a nie była i nie będzie!
Gdzież me piersi, Czerwcami gorące?
Czemuż nie ma ust moich na łące?
Rwać mi kwiaty rękami obiema!
Czemuż rąk mych tam na kwiatach nie ma?
(Aąka, 1920)
* * *
W malinowym chruśniaku, przed ciekawym wzrokiem
Zapodziani po głowy, przez długie godziny
Zrywaliśmy przybyłe tej nocy maliny.
Palce miałaś na oślep skrwawione ich sokiem.
155
Bąk złośnik huczał basem, jakby straszył kwiaty,
Rdzawe guzy na słońcu wygrzewał liść chory,
Złachmaniałych pajęczyn skrzyły się wisiory,
I szedł tyłem na grzbiecie jakiś żuk kosmaty.
Duszno było od malin, któreś, szepcząc, rwała,
A szept nasz tylko wówczas nacichał w ich woni,
Gdym wargami wygarniał z podanej mi dłoni
Owoce, przepojone wonią twego ciała.
I stały się maliny narzędziem pieszczoty
Tej pierwszej, tej zdziwionej, która w całym niebie
Nie zna innych upojeń, oprócz samej siebie,
I chce się wciąż powtarzać dla własnej dziwoty.
I nie wiem, jak się stało, w którym okamgnieniu,
%7łeś dotknęła mi wargą spoconego czoła,
Porwałem twoje dłonie oddałaś w skupieniu
A chruśniak malinowy trwał wciąż dookoła.
(Aąka, 1920)
Szewczyk
W mgłach daleczeje sierp księżyca,
Zatkwiony ostrzem w czub komina,
Latarnia się na palcach wspina
W mrok, gdzie już kończy się ulica.
Obłędny szewczyk kuternoga
Szyje, wpatrzony w zmór odmęty,
Buty na miarę stopy Boga,
Co mu na imię Nieobjęty!
Błogosławiony trud,
Z którego twórczej mocy
Powstaje taki but
Wśród takiej srebrnej nocy!
Boże obłoków, Boże rosy,
Naści z mej dłoni dar obfity,
Abyś nie chadzał w niebie bosy
I stóp nie ranił o błękity!
Niech duchy, paląc gwiazd pochodnie,
Powiedzą kiedyś w chmur powodzi,
%7łe tam, gdzie na świat szewc przychodzi,
Bóg przyobuty bywa godnie!
156
Błogosławiony trud,
Z którego twórczej mocy
Powstaje taki but
Wśród takiej srebrnej nocy!
Dałeś mi, Boże, kęs istnienia,
Co mi na całą starczy drogę
Przebacz, że wpośród nędzy cienia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkajaszek.htw.pl