[ Pobierz całość w formacie PDF ]

stulecia, nietknięty, niepośpieszany przez czas, oraz sztuka magii jej ojca, która
zabezpieczała ostatnią z lilii przed zwiędnięciem, czary, z pomocą których władca ten
zamieniał w rzeczywistość sny, marzenia i pragnienia, już nie powstrzymywały gry jej
wyobrazni i jej nie zadowalały. Dlatego westchnienie Lirazel przemknęło ponad zaklętą
krainą i lekko poruszyło kwiaty.
A ojciec Lirazel wyczuł jej smutek i zrozumiał, co poruszyło kwiaty i co naruszyło
spokój magicznej krainy, choć nie bardziej niż ptak potrząsnąłby królewską kotarą,
trzepocząc skrzydłami o jej fałdy, gdyby zabłądził tam którejś letniej nocy. Pomyślał
też, że Lirazel tęskni za Ziemią, woląc jakieś ziemskie obyczaje od wspaniałości,
splendoru i piękna Krainy Elfów, gdy tak siedziała z nim na tronie, który można
opiewać tylko w pieśni. Ale ta myśl obudziła w jego czarodziejskim sercu jedynie
współczucie, tak jak my moglibyśmy litować się nad małym dzieckiem, które gardziło
czymś, co dla nas wydawało się święte, tęskniąc za czymś zwyczajnym, trywialnym.
Tym bardziej że uważał, iż Ziemia niewarta jest smutku, gdyż szybko pojawia się i
równie szybko znika, jako bezsilna ofiara czasu, przemijające zjawisko widoczne z
wybrzeży Krainy Elfów, trwające zbyt krótko, by zwracał na nią uwagę zajęty magią
umysł. I tym bardziej
litował się nad swoim dzieckiem, które zawędrowało tam dla przelotnego kaprysu i,
niestety, związało się z tym, co przemija. Z prostego powodu, Lirazel nie była
zadowolona. Król Elfów nie gniewał się na Ziemię, która skusiła myśli jego córki;
Lirazel nie była zadowolona wśród splendoru i majestatu Krainy Czarów, ale wzdychała
za czymś więcej: jego niewiarygodnie potężna sztuka magii powinna jej to dać. Dlatego
podniósł prawą rękę z poręczy mistycznego tronu, stworzonego z muzyki i mirażu;
podniósł prawą rękę i wielka cisza zapadła w Krainie Elfów.
Wielkie liście zaprzestały cichego szelestu w zielonej głębi zaklętego lasu; bajeczne
ptaki i potwory zamilkły jak marmurowe rzezby, a brązowe trolle biegnące w stronę
Ziemi nagle wszystkie zatrzymały się i ucichły. Potem w tej głębokiej ciszy rozbrzmiały
ciche szepty pragnienia, ciche dzwięki tęsknoty za tym, czego nie mogą wyrazić żadne
pieśni, dzwięki podobne do głosów łez, gdyby każda taka słona kropelka mogła żyć i
otrzymać głos, aby opowiedzieć o rodzajach smutku. Potem wszystkie te ciche odgłosy,
tańcząc majestatycznie, zlały się w melodię, którą pan Krainy Elfów przywołał ruchem
ręki. A melodia ta opowiedziała o świcie wstającym nad nieskończonymi moczarami,
bardzo daleko, na Ziemi lub jakiejś innej planecie, której Kraina Elfów nie znała;
rozlewającym się powoli na niebie z głębokiego mroku, gwiezdnej poświaty i tęgiego
mrozu; bezsilny, chłodny i ponury, ledwie przyćmiewający gwiazdy; zaciemniony przez
cień gromu i znienawidzony przez wszystko, co żyje w ciemnościach; wytrzymując
wszelkie przeciwności, rosnąc i świecąc; aż poprzez mrok moczarów i chłód powietrza
w pewnej wspaniałej chwili świt nadchodził triumfalnie w całej gamie barw, a
najczarniejsze chmury powoli unosiły się w liliowym morzu, zaś najciemniejsze skały,
które przedtem strzegły nocy, zajaśniały teraz złotym blaskiem. A kiedy jego melodia
już nie mogła nic więcej opowiedzieć o tym cudzie, który zawsze był obcy wszystkim
elfowym posiadłościom, wtedy król Elfów poruszył wciąż trzymaną w górze ręką, jak
gdyby przywoływał jakieś ptaki, i wezwał świt nad Krainę Czarów, ściągając go
zapewne z jednej z tych planet, które są najbliższe Słońca. I wstał świt, świeży i piękny,
choć przybył spoza granic geografii i z dawno minionego stulecia, poza zasięgiem
historii. Zwit rozlał się nad Krainą Elfów, która nigdy dotąd nie znała tego zjawiska. I
kropelki rosy z zaklętej krainy zawisły na pochylonych zdzbłach trawy i trwały tam, te
błyszczące, tęczowe kuleczki, w których odbija się takie niebo jak nasze, po raz
pierwszy widziane w Krainie Czarów.
A potem świt rozciągnął się dziwnie i powoli ponad tymi niecodziennymi
ziemiami, zalewając je barwami, które nasze żonkile, nasze dzikie róże dzień za dniem,
przez wszystkie tygodnie tej pory roku piją głęboko, upojną gromadą w całkowicie
cichej orgii kolorów. Wtedy to nieznany w czarodziejskim lesie błysk pojawił się na
długich, dziwnych liściach i nieznane w Krainie Elfów cienie ześlizgnęły się z pni
monstrualnych drzew; zaś wieżyczki królewskiego pałacu, postrzegając dziw, choć nie
tak śliczny jak one same, rozpoznały jednak jego magiczną naturę i odpowiedziały
błyskiem z przepięknych okien, które zabłysły nad elfową równiną niczym natchnienie,
i zmieszały rumieniec róży z błękitem Elfowych Gór. Wówczas obserwatorzy na
cudownych szczytach, od wieków patrzący ze swoich grani, czy z Ziemi lub z którejś
gwiazdy jakiś obcy przybysz nie wtargnie do Krainy Elfów, ujrzeli pierwszy rumieniec
elfowego nieba, gdy poczuło ono nadejście świtu, zadęli w rogi i zagrali sygnał
alarmowy,
ostrzegając Krainę Elfów przed nieznanym cudzoziemcem. Zaś strażnicy dzikich dolin
zadęli w rogi baśniowych byków i powtórzyli ten zew w mroku strasznych przepaści, w
których czuwali, a echo poniosło go od jednego do drugiego monstrualnego
marmurowego urwiska. Urwiska zaś przekazały ten zew całej swojej barbarzyńskiej
kompanii. Tak więc w całej Krainie Czarów zadzwięczało ostrzeżenie, że coś dziwnego
się w niej wydarzyło. I do tej krainy oczekującej nieznanego, czujnej, z magicznymi [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kajaszek.htw.pl
  • Szablon by Sliffka (© W niebie musi być chyba lepiej niż w obozie, bo nikt jeszcze stamtąd nie uciekł)