[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wyczerpania. Nadal walił głową o siatkę na jej widok, lecz próbując
chwycić jej rękę, łapał kokos, wąchał i zjadał kawałek. Wkrótce za-
czął brać te kawałki z o wiele większą łagodnością i stało się jasne, \e
znalezliśmy coś, co mu naprawdę smakuje. Stopniowo i on, i pozo-
stałe gerezy zrozumiały, na czym polega jedzenie z miski na podło-
dze, i z ka\dym dniem jadły więcej. Odetchnęliśmy z ulgą, bo choć
nadal jadły mało, przekonały się do winogron, marchwi i kawałków
jabłka, a co najwa\niejsze, piły mleko z dodatkiem witamin. Uznali-
śmy, \e to im wystarczy, utrzymanie ich przy \yciu było jednak pracą
herkulesową i wymagało nieskończonej cierpliwości Ann. Na
szczęście nie musieliśmy stawić czoła złej pogodzie, bo przy wzbu-
rzonym morzu groziłaby chyba gerezom morska choroba, co prze-
wa\yłoby szalę i na pewno przyprawiło je o śmierć.
W Las Palmas pośpiesznie zeszliśmy na ląd i pognaliśmy na miej-
scowe targowisko. Tutaj nakupiliśmy wszystkiego, co nam wpadło
w ręce, a co mogłoby smakować gerezom. Naturalnie wielu rzeczy
nigdy przedtem nie widziały: jak na przykład szpinaku, truskawek,
wiśni i rozmaitych innych zielenin i owoców. Triumfalnie zanieśli-
śmy je na statek i spróbowaliśmy dawać gerezom. Rzecz jasna, kręci-
ły nosami na drogie wiśnie i truskawki, choć nieco pózniej polubiły
wiśnie. Szpinaku spróbowały, ale chyba nie sprostał ich wymaganiom.
W ostatniej chwili Ann wypatrzyła jednak na targu coś dziwnego,
zbli\onego do fasoli, co kupiliśmy na wszelki wypadek i w małej ilości.
Gdybyśmy przewidzieli, co się stanie, wzięlibyśmy cały worek, bo
gerezy oszalały na punkcie tego czegoś i ob\erały się, dopóki miały
czym.
Wreszcie zawinęliśmy do Liverpoolu. Letni upał powitałem z za-
dowoleniem i uznałem, \e kłopoty mamy ju\ prawie za sobą, bo teraz
pozostawało tylko przewiezć zwierzęta ze statku na lotnisko i prze-
transportować samolotem prosto na Jersey. Jeszcze tego wieczora,
myślałem, znajdą się w zoo, bezpieczne i otoczone miłością i troską
personelu. Statek wolno podpływał do nabrze\a, a tymczasem w ła-
downi my pilnie obijaliśmy płótnem workowym i tanimi kocami fronty
klatek. Zawsze stosuję ten środek ostro\ności, nie tyle z uwagi na
zwierzęta, ile po to, aby ludzie nie wsadzali rąk, nie wścibiali nosa, nie
dawali się pogryzć i w rezultacie ich nie straszyli. Zresztą zwierzęta te\
czują się bezpieczniejsze po ciemku, kiedy klatki trzęsą się i obijają.
Znów w wielkich siatkach dzwignięto je nad burtą i ustawiono na
nabrze\u, skąd cię\arówki miały je przewiezć na lotnisko, do cze-
kającego na nas, specjalnie zaczarterowanego samolotu. Po załadunku
odetchnąłem z ulgą. Jeszcze parę godzin i będziemy na Jersey, my-
ślałem. Właśnie wtedy pojawił się mały człowieczek i zapytał, czy to ja
nazywam się Durrell. Przytaknąłem rozpromieniony.
- Więc, proszę pana - powiedział - chodzi o te pańskie lamparty.
Serce podeszło mi do gardła.
- O co mianowicie? - zapytałem.
- No có\, sir, nie ma pan na nie wymaganych zezwoleń.
- Ale\ mam - zapewniłem. - Zwróciliśmy się do ministerstwa,
ministerstwo wydało zezwolenia i stwierdziło, \e poniewa\ lamparty
lecą tylko tranzytem na Jersey, nie muszą być poddane kwarantannie w
Anglii.
- Có\, nie mam na potwierdzenie tego \adnych dokumentów,
proszę pana.
- Proszę posłuchać... wystarczy, \e zatelefonuje pan do zoo...
- Nic mi o tym nie wiadomo, sir. Jeśli nie mam dokumentów, nie
mogę ich przepuścić.
Wziąłem się w garść. Poniewa\ w przeszłości tak często zdarzało mi
się załatwiać sprawy z drobnymi urzędnikami, wiedziałem, \e najgorzej
jest stracić panowanie nad sobą.
- W takim razie niech pan pozwoli mnie zadzwonić do zoo - po-
wiedziałem.
- Dobrze, proszę pana. Ale niestety będzie pan musiał zapłacić za
telefon.
- Chętnie to zrobię - odparłem przez zaciśnięte zęby.
Przeszliśmy do jego brudnego pokoiku, skąd połączyłem się
z Cathą.
Gdzie\, u diabła, były zezwolenia na lamparty? Catha odrzekła, \e
właśnie je dostała, a poniewa\ wydało jej się to dość dziwne, za-
dzwoniła do ministerstwa, choć uwa\ała, \e kopię na pewno przesłano
do Liverpoolu. Nie, uprzejmie poinformowano ją w ministerstwie, nie
przesłano kopii do Liverpoolu, bo zawsze wysyła się je do tych, którzy
oczekują lampartów czy jakichkolwiek innych zwierząt.
Jęknąłem.
- Dobra. Będę musiał zadzwonić do ministerstwa, Cath.
Podała mi numer właściwego wydziału, z którym zaraz się połą-
czyłem. Było im bardzo przykro, ale rzeczywiście zezwolenia przesłali
tam, gdzie ich zdaniem nale\ało, a mianowicie tam, gdzie oczekiwano
lampartów.
- Có\, czy nie zechciałby pan porozmawiać z tym panem? - spy
tałem. - Nie pozwala mi zabrać lampartów na Jersey, bo twierdzi, \e
nie ma zezwoleń... Zechce go pan zapewnić, \e zezwolenia zostały
wydane?
Podałem małemu człowieczkowi słuchawkę. Mamrotał, burczał i
piętrzył wszelkie mo\liwe trudności, w końcu jednak pracownik
ministerstwa przekonał go, \e na lamparty wydano zezwolenia. Dość
nachmurzony odło\ył słuchawkę. Miał tego dnia swoją wielką chwilę, a
ja mu ją zepsułem.
- Czy mogę ju\ iść? - zapytałem przymilnie.
- Tak, chyba tak - odparł niezbyt zadowolony. Pojechaliśmy na
lotnisko. Poniewa\ te formalności zajęły nam co
najmniej godzinę, musieliśmy dzwonić i prosić o opóznienie odlotu. Po
przeniesieniu wszystkich zwierząt na pokład samolotu wdrapaliśmy się
za nimi, zajęliśmy miejsca i zapięliśmy pasy. Samolot zwiększył obroty
silników, przez chwilę z rykiem stał na pasie startowym, po czym
zaczął kołować. I nagle znieruchomiał. Przykołował z powrotem, znów
ruszył i jeszcze raz się zatrzymał. Przykołował powtórnie i tym razem
wyłączono silniki. Pilot przyszedł do mnie bardzo skruszony.
- Obawiam się, \e mamy jakąś usterkę, proszę pana - powiedział. -
Nie mo\emy wystartować.
- Jak długo potrwa naprawa? - spytałem.
- Niestety nie wiem, proszę pana.
- Czy zwierzęta mogą pozostać w samolocie do czasu usunięcia
awarii?
- Moglibyśmy tak zrobić, proszę pana, albo moglibyśmy je prze-
nieść do któregoś z hangarów, gdyby pan wolał.
- Chyba bym wolał - odrzekłem - bo niektóre trzeba nakarmić.
Znowu przeniesiono zwierzęta z samolotu do du\ego, pustego
hangaru. Mijały godziny, a my karmiliśmy je i poiliśmy mlekiem.
Wreszcie zjawił się pracownik linii lotniczych, aby mi powiedzieć, \e
nadal usiłują ustalić przyczynę kłopotów i zawiadomią nas, jak tylko
zaświta nadzieja odlotu. Zadzwoniłem do Cathy, której przedstawiłem
sytuację. Nadeszła pora lunchu, wybiła godzina druga, trzecia, czwarta. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kajaszek.htw.pl
  • Szablon by Sliffka (© W niebie musi być chyba lepiej niż w obozie, bo nikt jeszcze stamtąd nie uciekł)