[ Pobierz całość w formacie PDF ]odmaszerował w ciemność. Jego karły cichcem czmychnęły za nim. Tylko skośnooki oglądał
się cały czas niepewny. Czarnobrew popatrzył za nimi. Wzruszył ramionami i ziewnął
przeciągle. Potem powiedział jak przedtem Bishop, do nikogo specjalnie, po prostu
przed siebie:
Ustawy rycerskie nakazują wprzód słowa dotrzymać, nim się swej przyjemności
pofolguje. Z jednej strony ponagla mnie i dręczy pragnienie najrychlejszego ujrzenia pani
mojej, z drugiej wzywa mnie obowiązek dotrzymania słowa i sława, którą w tej znamienitej
zdobędę imprezie...
Jedno nie miesza drugiemu podchwycił Ry\owąs.
Tak sądzisz?
Często ćwiczenie ciała ćwiczy umysł powiedział Ry\owąs i frywolnie uśmiechnął się
do Czamobrewa. Tak samo intelektualne rozrywki czasami budzą do czynu... Jeszcze
dopowiadał te słowa, kiedy w nim samym coś tąpnęło. Brzęknęły breloczki. Pierś się
zaró\owiła, jakby pękała od nadmiaru energii. Raptem pod ziemię się zapadł.
Czarnobrew zawołał za nim:
Oto schodzisz, o waleczności zapamiętała, o serce ze stali i ramię z brązu! Niech cię
Stwórca świata powróci
zdrowym i całym i pozwoli raz jeszcze oglądać światłość tego \ycia, którą porzucasz, aby się zakopać
w bezdennej ciemności!
Zaraz potem sam się pochylił do przodu. Zachichotał radośnie i runął przed siebie nagle
długi, wyciągnięty w powietrzu. Jedną ręką przytrzymał kapelusz, a głowę w locie
przekrzywiał raz w jedną, to znów w drugą stronę czarnym policzkiem na wprost
powietrza rozgrzanego tarciem, dziobatym kiedy się przebijał przez ziarnistą materię.
Ktoś mu się nawinął po drodze skręcił się w ciemności tylko buchnął smród palonego
mięsa. On dalej parł do przodu. Przed nim trzaskały szklane przepierzenia. Blachę przenikał
jak rezonans. Włazy topniały jak soczewki, które światło skupiały w sobie samych;
ledwie trafiał w ognisko po jednej stronie ju\ z rechotem
jawił się po przeciwnej.
Coś świergotało wkoło i jego ciało dopełniało energią, to
znów zastrzykiem zwyczajnej, ludzkiej \ądzy. Pławił się
w rykoszetach echa i płynął przed siebie nagle ciekawości
pełen. Aykał z tych pęcherzyków, jakie mu się trafiały po
drodze, czasem gdzieś spojrzał pustym, wszystko\rącym
wzrokiem, to znów jemu coś zachrzęściło pod obcasem.
Słyszał ich szukał zrozumieć, ogarnąć.
Trochę w tym pędzie ochłonął.
Nale\y miarkować w rozkoszy westchnął.
Zaczął hamować, niby bolid rozpłomieniony w atmosferze.
Uwa\asz mnie pan za człowieka dziwacznego i obranego z rozumu powiedział nie
tylko do siebie. Nie dziwują się zbytnio temu sądowi pana o mnie, bo widząc moje
postępki nie mo\na mieć innego zdania. Mimo to chciałbym, aby pan przyznał, \e nie jestem
takim szaleńcem i tak pozbawionym rozsądku, jakim się wydaję...
Jeszcze jakieś drzwi zagrodziły mu drogę. Przyło\ył do nich dłoń i powaliły się, wyrwane z
zawiasów. Jedną stopę oparł o ten most zwodzony, potem musiał się zgarbić, \eby pod
stalową belką zajrzeć w ciemną grotę. Były tu dwie \elazne ławy oraz intelektroniczny
warsztat, któremu ze starości czynna została mo\e jedna szuflada. Poza tym skrzywił się
trochę znowu klosz inkubatora. Ale na tym okrakiem siedziała wiedzma stara, ubrana w
czarny fartuch z naszytymi srebrnymi gwiazdami. Tylko na niego wytrzeszczyła oczy
krótkowidza i trzęsła się cała. Rękoma coś tuliła do piersi; przed chwilą siedziało jej na
kolanach zostało powietrze. śywy pomiot szurnął między nogami konunga. Co tam jeden
drobiazg reszta się kłębiła
w inkubatorze. Fartuch wiedzmy rozjechał się nieco i od wewnątrz do szklanej osłony
przylgnęły blade twarzyczki. Klony pięciopromiennymi łapkami próbowały wypełnić rozłam w
szklanej sferze ich nieba. Konung uśmiechnął się na widok starej. Jej pomarszczone ręce
były brzemienne pamięcią. Skarb nad skarby! Uśmiechnął się jeszcze serdeczniej. Patrzył
oczami pustymi, a\ spragnionymi, \eby je dopełnić. Zesztywniała całkiem. Tylko jej na czole
poodłaziły nadwęglone łuski i cała się zrobiła kostropata jak szyszka, gdy pęka od gorączki.
Jej nasionka pod kloszem zakwiliły cienko. Coś jeszcze dopadło nogi konunga. Uczepiło się,
gryzło nogawkę z koronką. Strzepnął to mimochodem. Aupnęło o ścianę. A jemu wydało się,
\e gdzieś opodal Romeo śpiewa do kochanki:
0-o-o-och! Na skrzydłach miłości Lekko, bezpiecznie mur ten przesadziłem, Bo miłość nie
zna \adnych tam i granic;
A co potrafi, na to się i wa\y...
Czarnobrew zostawił pustą szyszkę i jej ziarenka skwierczące pod kloszem. Odstąpił w
tunel. Tam w ró\owym światłem wypełnionej przytulni Ry\owąs \onglował zadem. I śpiewał,
wcią\ śpiewał swoją pieśń o miłości. Obok Tristis bił głową o podłogę. Czarnobrew go dobił
wzrokiem. Ry\owąs te\ zaprzestał śpiewki, jakby mu nagle przeszła ochota. Powstał,
brzucho wstrząsnął, rozprostował barki i podciągnął spodnie. Na piersi mu zagrzechotały
drogocenne rupiecie. Rozejrzał się pustym wzrokiem.
Czarnobrew szedł dalej. Raptem zwolnił kroku. Wniuchał się, przysłuchał. Z tyłu stęknął
Romeo: Jak pragnę zbawienia!" Za to przed nim coś zadygotało ciepłe i pachnące
kusząco. Przed chwilą dreptało pod wielkimi drzwiami, raptem uskoczyło, jakby je spłoszyli.
Tylko w kącie usłyszał pochlipywanie:
Authos, autho-os!
To ty, siostrzyczko? zapytał, jakby nie wiedział. Sięgnął długą ręką i z ukrycia
wygarnął. Jej pulchność i jędrność razem mu zatrzepotały w palcach jakby rybę wyłuskał
spod kamienia. Rumiana była i gęściutko pofałdowana, wymazana farbkami i pstrokata we
włosach.
Oczy jej coś podpuchły i sreberko z powiek pociekło na policzki. Coś chowała za sobą.
Hej, Ry\owąsie! zawołał za siebie. Siostrzyczka Czikomety! Gudrun Ró\oucha. A
[ Pobierz całość w formacie PDF ]zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkajaszek.htw.pl