[ Pobierz całość w formacie PDF ]

tak zwykłe nie dawali jej więcej niż piętnaście lat.
- No nie oglądaj się już tak - powiedział ojciec. - Marna ma rację, wyglądasz ślicznie.
- Aha - zaczęła się z nim droczyć Sara. - Liczysz pewnie na to, że teraz ja ci powiem
coś miłego.
- Nie, liczę na to, że szybko wyjdziemy i nie spóznimy się na kolację.
Dickinsonowie już zajęli stół i kiedy ich dostrzegli, zaczęli do nich machać. Sara ze
zdziwieniem stwierdziła, że nie ma z nimi Boba, ale doszła do wniosku, że pewnie za chwilę
się pojawi, i ruszyła za mamą i tatą, którzy przeciskali się miedzy stolikami. Tłok
rzeczywiście był taki, jak przewidywał Robert, wciąż jednak uważała, że nie ma takiej
możliwości, żeby mogła go przeoczyć.
- Sara! - zawołała pani Dickinson, kiedy dotarli do stołu. - Jak ty wyrosłaś! I jaka
ładna z ciebie dziewczyna - dodała, całując ja w oba policzki. - Prawda, Greg? - zwróciła się
do męża. - Poznałbyś ją?
- Gdzie tam.
- A jeszcze tak niedawno była taka malutka. - Za trzymała dłoń na wysokości stołu. -
Boże, jak te nasze dzieci szybko dorastają.
- Właśnie - przyznał jej racje pan Dickinson, po czym zwrócił się do Sary: - Boba też
pewnie nie poznasz.
Dziewczyna postanowiła nie wyprowadzać go z błędu.
- A właśnie, gdzie on jest? - spytała, siadając.
Twarz pani Dickinson posmutniała.
- Bob nie przyjdzie na kolacje.
Sarze przemknęło przez głowę, że musiał już wiedzieć o tym, kiedy go widziała w
drodze do butiku, i pewnie dlatego tak się napychał.
- Dlaczego? - zapytała jej matka zmartwionym głosem.
- yle się poczuł, biedactwo.
Ja też nie czułabym się najlepiej, gdybym tyle zjadła, pomyślała Sara, ale zaraz
przypomniała sobie, że postanowiła być dzisiaj wieczorem miła i dobra dla wszystkich ludzi,
nie wyłączając Boba.
- Coś poważnego? - zainteresowała się.
- Pewnie coś mu... - zaczęła jego matka, lecz mąż nie dał jej skończyć.
- Przestań - rzekł, machając ręką. - Nic mu nie za szkodziło, tylko się najzwyczajniej
czymś napchał. Jak to Bob.
Sara szczerze współczuła biednemu chłopcu. Gdyby to ona cierpiała z powodu
uzależnienia od jedzenia - a Bob najwyrazniej miał taki problem - nie chciałaby, żeby jej tata
wyrażał się o tym w tak lekceważący sposób.
- Nic mu nie będzie, jak raz nie zje kolacji - ciągnął pan Dickinson.
Coraz bardziej było jej żal jego syna.
- Ale został przecież zupełnie sam... w taki wieczór - powiedziała i zanim zdążyła się
zastanowić, zaproponowała: - Może pójdę do niego i trochę z nim posiedzę, żeby nie czuł się
za bardzo opuszczony.
- Nie przejmuj się Bobem - rzucił pan Dickinson. - Ma to, na co sam sobie zasłużył.
Chyba zaczynała go nie lubić.
- Nie, Saro - odezwała się jego żona. - To bardzo miłe z twojej strony, że wpadłaś na
taki pomysł, ale Bob prosił, żeby zostawić go w spokoju.
Wigilijna kolacja miała się składać z siedmiu dań i właśnie przyniesiono pierwsze. Na
szczęście na stole leżało menu z francuskimi nazwami i objaśnieniami po angielsku i tylko
dzięki temu wiedzieli, co jedzą - tak wyszukane były wszystkie potrawy.
Sara co jakiś czas odrywała się od jedzenia i rozglądała. Część restauracji była jednak
ukryta za zieloną ścianą, którą tworzyły splątane ze sobą tropikalne rośliny, i kiedy wszystkie
stoliki, jakie miała w zasięgu wzroku, zostały zajęte, doszła do wniosku, że Robert i jego
rodzice siedzą w tej drugiej części.
- Szukasz kogoś? - zapytała w pewnym momencie mama.
- Mówiłam ci o tym chłopaku, którego wczoraj po znałam. Myślałam, że może gdzieś
tu jest.
- W tym tłoku trudno kogokolwiek wypatrzyć.
- Masz rację - przyznała Sara, mimo to co jakiś czas zerkała, to w prawo, to w lewo.
Minęła już ósma, a do ich stołu przyniesiono dopiero trzecie danie. Przeraziła się, że
jeśli następne będą serwowane w takim tempie, kolacja nie skończy się przed dziesiątą, a
umówiła się z Robertem o dziewiątej.
Jej rodzicom i Dickinsonom te długie przerwy zupełnie nie przeszkadzały. Gawędzili
sobie wesoło, wspominając stare czasy; od czasu do czasu któreś z nich zagadywało ją o coś.
Starała się nie wyglądać na znudzoną i odpowiadać uprzejmie, lecz myślami była już w
altanie na molo.
Dziewiąta minęła, kiedy kelner przyniósł do stołu szóste danie. Sara siedziała jak na
szpilkach.
- Strasznie to długo trawa - rzuciła w końcu.
- To jest wytworna kolacja, a nie jakiś tam posiłek w McDonaldzie - przypomniała jej
matka. - Poza tym jest bardzo sympatycznie, prawda? - zwróciła się do przyjaciół i męża.
- Cudownie - odparła pani Dickinson.
- A tobie się nie podoba? - spytał pan Dickinson.
- Nie... oczywiście, że mi się podoba.
- Wyglądasz, jakby ci się dokądś spieszyło - zauważył ojciec Boba.
- Umówiłam się o dziewiątej z kolegą, nie przypuszczałam, że ta kolacja może tak
długo potrwać.
- Aha! - Pan Dickinson roześmiał się rubasznie. - To trzeba było od razu mówić, że
masz randkę.
- To nie randka, po prostu umówiłam się z kolegą - broniła się, ale wiedziała, że
zdradzają ja zarówno głos, jak i rumieńce.
Kiedy pół godziny pózniej, po spróbowaniu zaledwie deseru, pędziła w kierunku
plaży, wcale nie czuła się tak, jakby  po prostu umówiła się z kolegą . Serce biło jej mocno, i
to nie dlatego, że biegła, lecz z niepokoju, że Robert mógł mieć dosyć czekania na nią i wcale
go tam nie będzie.
Na molo nie było nikogo. Sara rozejrzała się, lecz plaża była pusta. Azy zakręciły jej
się w oczach na myśl, że go już dzisiaj nie zobaczy. Potem przyszło jej do głowy, że on też
nie mógł wcześniej wyjść. Kiedy wybiegała z restauracji, kelnerzy jeszcze nosili desery do
innych stołów. Postanowiła poczekać i wtedy usłyszała jakiś ruch. Kilkanaście metrów od
niej, z dala od latarni oświetlających plażę, rosła palma, tak pochylona, że jej pień niemal
kładł się na piasku. Właśnie z tego pnia podniosła się jakaś postać i zaczęła się do niej
zbliżać.
- Cześć - odezwał się cicho Robert.
- Cześć, nie widziałam cię.
- Ale ja widziałem ciebie. - Sara stała w blasku latarni. - I bardzo mi się podobało to,
co widziałem. Zlicznie wyglądasz.
Mimo że tak chciała usłyszeć od niego coś podobnego, speszyła się.
- Przepraszam za spóznienie, strasznie to długo trwało, a bałam się, że rodzice obrażą
się, że nie wytrwałam z nimi do deseru.
- Wiem, sam miałem problemy, żeby się stamtąd wy rwać - powiedział, pokonał
ostatni metr, który dzielił ich od siebie, i pocałował ją.
Poczuła niedosyt, kiedy oderwał usta od jej warg, ale przerwał pocałunek na krótko,
tylko po to, by powiedzieć:
- Wesołych świąt...
- Wesołych świąt - wyszeptała po chwili.
ROZDZIAA 10
Te święta były wesołe. Nie miały wprawdzie nic z atmosfery, która kojarzy się z
Bożym Narodzeniem - nie były białe, nie pachniały choinką. Pachniały morzem, wiatrem,
egzotycznymi roślinami i limonką i były najcudowniejsze w jej życiu. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kajaszek.htw.pl
  • Szablon by Sliffka (© W niebie musi być chyba lepiej niż w obozie, bo nikt jeszcze stamtąd nie uciekł)