[ Pobierz całość w formacie PDF ]

mężczyzna w szarym tyrolskim kapeluszu, patrząc z zachwytem na Broximona przycupniętego w
 koszyku dziecięcym na plecach Ettricha.
Broximon próbował go zlekceważyć, ale było to o tyle trudne, że paliło się czerwone światło,
oni zaś stali akurat przed przejściem dla pieszych. Nie było dokąd pójść, a starszy pan wyraznie
oczekiwał odpowiedzi.
 Vincent, co on powiedział?
Ettrich odchylił głowę w tył i przetłumaczył:
 Pyta, jak ci na imię.
 Ach, Anglik! Ja mówię po angielsku. Hallo, człowieczku. Jak masz na imię?
 Marvin Gaye  oznajmił Broximon basem i odwrócił się.
Ulicą przejechał z warkotem czerwono  biały autobus, zagłuszając następne słowa starszego
pana. Choć Broximon go o to nie prosił, tamten po chwili powtórzył swoją wypowiedz. Tym
razem odezwał się zupełnie innym głosem, bez niemieckich naleciałości.
 Myślałem, że się nazywasz Broximon.
Zapłonęło zielone światło, lecz nikt nie ruszył się z miejsca. Starszy pan się uśmiechnął,
pozostała dwójka nie.
 Kim pan jest?
 Vincencie, przed chwilą rozmawialiśmy przez telefon. Nie pamiętasz?
 To był pan?
Starszy dżentelmen uchylił kapelusza w szarmancko  zawadiackim ukłonie.
 Co pan tu robi? Sądziłem, że mamy się spotkać na Heldenplatz.
 Zmiana planów. Czy chciałbyś zobaczyć Isabelle? Jest niedaleko stąd.
Ettrich zachwiał się, miotany podejrzliwością i tęsknotą. Isabelle tutaj? W pobliżu? Tak
bardzo za nią tęsknił. A dziecko? Jak czuje się ich syn?
 Gdzie ona jest?
 W parku, kilka minut stąd. Zaprowadzę cię tam, jeżeli sobie tego życzysz.
 Czemu mielibyśmy ci ufać?  wtrącił się Broximon zza ramienia Ettricha.
Starszy pan wyciągnął rękę i połaskotał Broximona po brodzie.
 A czemu nie? Proponuję jedynie spacer do parku. Broximon pochylił się i wyszeptał coś
Ettrichowi na ucho, z dala od starszego mężczyzny. Ettrich wysłuchał go w milczeniu, z
kamienną twarzą. Następnie postanowił:
 W porządku, pójdziemy z panem.
 Zwietnie. Proszę za mną.
Wysunął się o kilka kroków przed nich. Broximon wyszeptał coś jeszcze do Ettricha, a potem
wyprostował się w swoim nosidełku i zapytał:
 Zastąpiłeś Johna Flannery ego?
 Zgadza się.
 Jesteś Chaosem?
 Powiedzmy, że reprezentuję tę samą firmę.
 Nie jesteś ociupinę za stary do tej roboty?
Starszy pan pokiwał palcem, jakby mówił:  niegrzeczny chłopczyk , po czym puścił oko do
Broximona:
 To, że na dachu leży śnieg, nie znaczy, że w kominku nie płonie ogień. W każdym razie ja
nie zajmuję się cudami, co jest domeną młodzieży. Nie proście mnie o nie. Zresztą dwaj moi
poprzednicy, których tu wysłano, umieli czynić cuda, a i tak skończyli marnie: Vincent się z nimi
rozprawił. Znakomicie poradziłeś sobie z Flannerym. O, setnie się wtedy ubawiłem. Flannery i
jego wielki pies. Zamieniłeś ich w parę wodną. Brawo, Vincencie. Nikt nie poznał się na tobie.
Nie docenili cię. A ja mówiłem, że Ettrich to szczwany lis; facet kuty na cztery nogi. Wyślijcie
teraz mnie i pozwólcie, że się z nim rozmówię. Wiem, że mnie posłucha.  Klepnął się w pierś.
 Bo moją specjalnością jest zaprowadzanie porządku i ładu. Powinieneś zobaczyć moje
domowe biurko: jest idealnie schludne. Z reguły ludzie w podeszłym wieku są dobrymi
organizatorami. Mamy dużo doświadczeń, no i wolny czas.  Wyciągnął rękę.  Za rogiem
skręcimy w prawo, to już niedaleko. Ja lubię umowy. Traktaty, porozumienia, wiążące klauzule.
%7ładnych kruczków. %7ładnego balansowania na granicy prawa. Chcę widzieć podpis, pieczątkę i
realizację. Wtedy człowiek wie, na czym stoi. Niespodzianki to moi wrogowie.
Ani Ettrich, ani Broximon nie wiedzieli, do czego staruszek zmierza, w istocie też nie bardzo
słuchali jego paplaniny. Pilnie natomiast go obserwowali  jego gesty, sposób chodzenia,
uśmiechy, które im posyłał znad ramienia.
 Pan się nie przedstawił.
 Nazywajcie mnie Putnam.
Na końcu ulicy w ich polu widzenia wyrosła Flakturm. Ettrich wiedział, czym była, Broximon
nie. W tym momencie jednak zmarszczył się na widok wieży, która wydała mu się dziwaczna i
nie na miejscu. Zaraz potem znów skupił uwagę na gadatliwym staruszku w kapeluszu.
 Więc zaproponowałem, że pojadę i porozmawiam z Vincentem Ettrichem. Spróbuję dobić
z nim targu, z którego wszyscy będziemy zadowoleni. To rozsądny człowiek. Jestem pewien, że
dam sobie radę. Wtedy usłyszałem:  No to ruszaj i spróbuj swoich sił .
 I zastrzegł pan sobie w umowie, że skonsumuje Broximona jak ptysia?
 To był żart, Vincencie! Daj spokój, chyba nie myślałeś, że mówiłem poważnie? Nie
musiałem cię tutaj przyprowadzać. Nie musiałem ci pokazywać Isabelle. To była moja
inicjatywa& Prezent dla ciebie  na dowód, że mam dobre zamiary.
Wspięli się po schodkach i weszli do parku. Po prawej stronie ciągnęło się ogrodzone drucianą
siatką boisko do koszykówki i piłki nożnej. Tłoczyli się tam chłopcy w różnym wieku,
krzycząc, biegając, kopiąc i rzucając piłkami. Na ławkach przed klatką zalegała inna grupa
dzieciaków, która przyglądała się rozgrywkom albo uczestniczącym w nich dziewczynom, darła
się jak oparzona, paliła papierosy, śpiewała piosenki, ćwiczyła ciosy karate podpatrzone z filmów
albo pląsała w najnowszym tańcu.
Jedna z dziewczyn przypadkiem obróciła głowę i zobaczyła Broximona. Zapiszczała głośno i
nieprzyjemnie, dotykając ręką twarzy. Jej koleżanki pobiegły wzrokiem za jej spojrzeniem, aby
zobaczyć, co wywołało ów pisk. Kiedy ujrzały Broximona, zareagowały bardzo różnie. Jedna
zeskoczyła z ławki i oddaliła się szybko w głąb parku, nie patrząc za siebie. Dwie inne zaczęły
chichotać, a potem obijały się nawzajem pięściami, nie mogąc się uciszyć.
Chłopcy byli jeszcze gorsi. Gapili się ostentacyjnie na Broximona albo uśmiechali się
drwiąco, jakby natknęli się w zoo na klatkę z jakimś przyrodniczym dziwolągiem. Pierwszy raz
widzieli na oczy taki wybryk natury, dziecko o rysach twarzy dorosłego  cóż innego mogli
zrobić, jak nie wybałuszać oczu aż do bólu?
Ettrich zobaczył ich i skrzywił się.
 To tylko dzieciaki, Brox. Ptasie móżdżki.
Zdarzało się to nie po raz pierwszy. Broximon czuł się zraniony i zawstydzony. Obywatele
tego świata sprawiali, że jeszcze bardziej chciał stąd zniknąć. Nie poskarżył się jednak. Bo i po
co? I tak nie można było temu zaradzić, a Ettrich miał już dosyć problemów na głowie.
 Czy chcecie, abym się ich pozbył? Jestem do usług.  Putnam zwolnił kroku i dreptał
teraz obok Ettricha, tuż przy Broximonie.
Chociaż mały człowieczek starał się nad sobą panować, ciekawość wzięła w nim górę.
 Co możesz zrobić?  zapytał.
 Och, niejedno. Mogę na przykład sprowadzić ptaki. Byłoby wesoło. Tutaj, w parku,
obejrzelibyśmy własną wersję filmu Hitchcocka. Powiedzcie tylko słowo, a będziemy mieli
powtórkę z Ptaków.  Putnam wskazał w stronę rosnącego opodal rozłożystego kasztanowca.
Przyjrzawszy się drzewu, stwierdzili, że jego gałęzie obsiadło stado kruków. Wielkie, grube
ptaszyska  musiało być ich co najmniej dwadzieścia pięć  zajmowały całą koronę [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kajaszek.htw.pl
  • Szablon by Sliffka (© W niebie musi być chyba lepiej niż w obozie, bo nikt jeszcze stamtąd nie uciekł)