[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Nabiegłe krwią oczy czarnego zabłysły, a jego białe zęby zalśniły w blasku pochodni jak
wilcze kły.
 Tak, ty biały psie, wszyscy z twej rasy są tacy sami; ale czarnemu człowiekowi złotem
nigdy nie zapłacisz za krew. Ceną, jakiej żądam, jest twoja głowa!
Wypowiadając te słowa, podniósł głos do opętańczego krzyku, który odbił się drżącym
echem w mrokach lochów. Conan sprężył się i mimowolnie szarpnął się w więzach, nie
mogąc znieść myśli o tym, że zostanie zaszlachtowany jak owca w rzezni; nagle zamarł,
widząc coś jeszcze bardziej przerażającego. Za plecami czarnego ujrzał niewyrazny zarys
kołyszącego się w ciemności cielska.
 Tsotha nigdy się nie dowie!  śmiał się okropnie czarnoskóry niewolnik, zbyt upojony
triumfem, by zważać na cokolwiek innego i zbyt pijany nienawiścią, aby zdać sobie sprawę z tego, że
Zmierć czyha za jego plecami.  Nie wejdzie do lochów, zanim demony nie
wywleką twoich kości z łańcuchów. Będę miał twoją głowę, Amro!
Stanął na szeroko rozstawionych nogach, masywnych jak dwie hebanowe kolumny, i
zamachnął się oburącz potężnym mieczem, aż w świetle pochodni zagrały mu pod skórą
grube węzły mięśni. W tejże chwili gigantyczny cień za jego plecami śmignął naprzód i w
dół, a klinowaty łeb uderzył z takim impetem, że cios odbił się echem po podziemnych
korytarzach. %7ładen dzwięk nie wydobył się z grubych, posiniałych warg, rozchylonych w
grymasie agonii. Conan ujrzał, jak wraz z echem uderzenia życie uchodzi z szeroko otwartych oczu
czarnego  tak szybko, jak gaśnie płomień zdmuchniętej świecy. Cios odrzucił wielkie
ciało niewolnika w głąb korytarza, a olbrzymie, lśniące sploty owinęły się wokół niego,
zupełnie go zakrywając; do uszu Conana dobiegł wyrazny chrzęst łamanych i miażdżonych
kości. Nagle serce załomotało mu w piersi. Czarny padając wypuścił miecz oraz klucze, które z
brzękiem potoczyły się po kamieniach i zatrzymały się tuż przy stopach króla.
Conan pochylił się, próbując ich dosięgnąć, lecz łańcuch był zbyt krótki; bliski utraty tchu, z
opętańczo bijącym sercem, zsunął sandał i chwycił klucze palcami stopy; zgiąwszy nogę
złapał je kurczowo, ledwie powstrzymując dziki okrzyk radości cisnący mu się na usta.
Chwila zmagań z ogromnymi kłódkami i był wolny. Chwycił miecz i rozejrzał się wokół.
Jego wzrok napotkał jedynie mrok, w którym zniknął gad, unosząc zmiażdżone, poszarpane
zwłoki, które ledwie przypominały ludzkie ciało. Conan skierował się do otwartych drzwi. W
kilku szybkich susach dotarł do progu, gdy nagle w ciemnościach rozległ się piskliwy śmiech i krata
opadła tuż przed jego wyciągniętą ręką. Zza prętów spoglądała nań wykrzywiona w
drwiącym uśmiechu twarz maszkarona  to eunuch Shukeli podążył za skradzionymi mu
kluczami. Upojony szyderstwem nie dostrzegł miecza w dłoni Cymeryjczyka. Zakląwszy
okropnie, Conan uderzył jak atakująca kobra; wielkie ostrze świsnęło między prętami i
śmiech Shukeliego zmienił się w przedśmiertny krzyk. Tłusty eunuch zgiął się w pół, jakby
kłaniał się swemu zabójcy, po czym padł niczym bela sadła, daremnie usiłując powstrzymać
pulchnymi dłońmi wypływające wnętrzności.
Conan wyszczerzył zęby w grymasie dzikiej uciechy; jednak nadal pozostawał więzniem.
Kluczami nie mógł otworzyć rygla, który dawał się odsunąć tylko z tamtej strony krat.
Spróbował mocy krat, lecz przekonał się, że były równie twarde jak klinga miecza; gdyby
próbował je przeciąć, złamałby swoją jedyną broń. A jednak znalazł wgłębienia na tych
masywnych sztabach, jakby pozostawione przez jakieś olbrzymie kły i z mimowolnym
dreszczem zgrozy zadał sobie pytanie, jakież to nieznane potwory tak strasznie poharatały
kratę. Mimo wszystko, mógł zrobić tylko jedno  poszukać jakiegoś innego wyjścia.
Wziąwszy z niszy pochodnię, z mieczem w garści ruszył korytarzem. Nigdzie nie dostrzegł
ani śladu gada i jego ofiary, tylko długą smugę krwi na kamiennej podłodze.
Ciemność skradała się wokół niego na bezszelestnych stopach, słabo rozpraszana przez
migoczącą pochodnię. Po obu stronach widział mroczne przejścia, ale trzymał się głównego
korytarza, czujnie obserwując podłogę przed sobą, żeby nie wpaść do jakiejś studni. Nagle
usłyszał żałosne, kobiece zawodzenie. Jeszcze jedna ofiara Tsothy, pomyślał, znów
przeklinając czarownika, po czym skręciwszy w boczny, węższy tunel, ruszył tam, skąd
dobiegało zawodzenie.
W miarę, jak się zbliżał, głos przybierał na sile; Conan uniósł pochodnię i dojrzał w mroku
niewyrazną sylwetkę. Podszedł bliżej i nagle stanął jak wryty, widząc leżącego na ziemi
człekokształtnego potwora. Zmienne kształty tego dziwoląga trochę przypominały
ośmiornicę, lecz nieforemne macki zdawały się zbyt krótkie jak na tak wielki korpus, a
cielsko stanowiła drgająca galareta, której widok przyprawił barbarzyńcę o mdłości. Z tej
odrażającej, zimnej masy wystawała żabia głowa i Conan z obrzydzeniem uświadomił sobie, [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kajaszek.htw.pl
  • Szablon by Sliffka (© W niebie musi być chyba lepiej niż w obozie, bo nikt jeszcze stamtąd nie uciekł)