[ Pobierz całość w formacie PDF ]

zgrozą, przemierzając w ślad za Lincolnem bezkresne i bezludne
leśne pustkowia Gór Skalistych i równocześnie analizując własne
postępowanie sprzed lotniczej katastrofy.
%7łe też John mnie nie zepchnął razem z cadillakiem w jakąś
przepaść!
%7łe też Esmeralda nie podała mi na kolację muchomorów w
ous
l
anda
c
S
arszenikowym sosie!
%7łe też Charlene nie przyłożyła mi szczotką do zamiatania
albo przynajmniej nie zamknęła mnie na pół dnia w szafie razem z
kieckami, które z maniackim uporem w kółko kazałam jej
prasować, nawet jeśli tylko wisiały nie noszone na wieszakach!
Pewnie się bali, bo nie chcieli stracić pracy, doszła po jakimś
czasie do oczywistego wniosku. A kelner nie chciał stracić klientki
i napiwków, tak samo jak fryzjerka, manikiurzystka, kosmetyczka.
Trzymałam ich wszystkich przy sobie wyłącznie siłą moich
pieniędzy, monologowała w myślach. Byłam zawsze arogancka,
nieprzyjemna, nieznośna, byłam dla nich po prostu okropna, ale
płaciłam im, i to nawet dość hojnie, więc się ze mną cierpliwie
męczyli.
A jakby mi tak kiedyś zabrakło forsy na pensje i napiwki, to
co? - zadała sobie pytanie.
Pewnie natychmiast wszyscy odwróciliby się ode mnie! -
odpowiedziała na nie w myślach, nie potrzebując zbyt długiego
czasu do zastanowienia.
Odwróciliby się ode mnie tak samo nagle, jak ja pięć lat temu
odwróciłam się od Caitlin Bodine, mojej ciotecznej siostry i przez
długi czas najbliższej, najserdeczniejszej przyjaciółki! -
uzmysłowiła sobie z głębokim smutkiem, zmieniwszy nieco temat
rozmyślań.
ous
l
anda
c
S
Zerwałam z Caitlin z powodu Beau. Ale właściwie bez
powodu, skoro Beau zginął w wyniku nieszczęśliwego wypadku, a
nie przez nią, jak to sobie w swoim czasie ubrdałam razem z
kilkoma innymi osobami z najbliższej rodziny i czego się wciąż
trzymałam, nawet wtedy, kiedy rodzony brat zmarłego, Reno
Duvall, brał z Caitlin ślub.
Nie chciałam wierzyć Caitlin, chociaż uwierzył jej szeryf,
sędzia i wszyscy rozsądni ludzie z okolic Coulter City. Nie
chciałam jej nawet wysłuchać, oskarżała się w duchu Maddie.
Wolałam z nią zerwać i zapamiętać się w bezmyślnej i
bezsensownej nienawiści.
Po co?
Może po to - biła się z myślami - żeby mi było łatwiej
idealizować Beau Duvalla, w którym kochałam się na zabój jako
nastolatka i w którym wyjątkowo wygodnie było mi kochać się
nadal, właśnie dlatego, że był już tylko cieniem, wspomnieniem,
wyobrażeniem.
Był nierealnym, a więc po prostu wymarzonym -
konkludowała z przekąsem - obiektem uczuć dla egoistki,
gotowej z miłości wzdychać, usychać, a nawet szaleć, byle bez
konieczności rezygnacji z własnych kaprysów i bez konieczności
akceptacji potrzeb drugiej osoby.
Beau był. A Caitlin jest! I jest jej mąż Reno.
ous
l
anda
c
S
I oprócz nich jest jeszcze mnóstwo innych ludzi, którym
należy się ode mnie po powrocie z gór coś w rodzaju wyjaśnień
czy może nawet przeprosin, doszła do wniosku Maddie St. John,
I obiecała sobie natychmiast uroczyście, że zrobi to, jak tylko
wróci do Coulter City.
- Boże, ale kiedy to będzie? - westchnęła.
Bo na razie wciąż tylko szli, szli i szli przez dzikie i bezludne
góry, nie zatrzymując się nigdzie po drodze bodaj na moment.
Dopiero wczesnym popołudniem Lincoln zarządził nieco
dłuższy postój.
Madison była tak zmęczona, że po prostu usiadła na ziemi,
tam gdzie akurat stała, opierając się plecami o najbliższe drzewo.
Linc przysiadł nieopodal na jakimś zwalonym pniaku.
Hope, którą do tej pory niósł za pazuchą, ułożyła się
spokojnie na trawie w osłonecznionym miejscu i zaczęła drzemać.
Nagle zerwała się i ostrzegawczo warknęła.
I jeszcze raz.
I jeszcze.
- Spokój, Hope! - skarcił ją Linc. - Leżeć.
Psiak, rad nierad, uciszył się i wrócił do poprzedniej pozycji,
wciąż jednak obracał łebkiem to w jedną, to w drugą stronę i
uparcie niuchał.
- Co ona mogła zwietrzyć? - spytała zaniepokojona
ous
l
anda
c
S
Madison.
- Może wiewiórkę? - mruknął Linc. - Albo kreta, lub
królika?
- I od razu tak warczy?
- Przecież dla niej to są wszystko okazy grubego zwierza,
nie sądzisz? Taka pchełka, jak ona, to nawet na muchę gotowa
powarkiwać! - Linc roześmiał się głośno z własnego dowcipu.
Maddie tylko grzecznościowo skrzywiła usta, zupełnie bez
przekonania. Zbyt poważne sprawy roztrząsała przez cały dzień,
żeby teraz z byle czego chichotać.
I zbytnio się obawiała, że powodem dziwnego, alarmującego
zachowania małej Hope może być jednak wyczuwalna dla
wrażliwego psiego nosa woń niedzwiedzia albo innego dzikiego
drapieżnika.
Po mniej więcej półgodzinnym odpoczynku ruszyli w dalszą
drogę.
Linc niósł worek i Hope. Psina od czasu do czasu
powarkiwała, Linc ją wówczas uciszał. Natomiast Maddie
rozglądała się z uwagą i niepokojem, wypatrując tajemniczego
niebezpieczeństwa.
Marsz był w związku z tym dość męczący i Linc
zdecydował, że trzeba dać sobie spokój z dalszą wędrówką i
zatrzymać się już na noc. Wypatrzył na biwak dość sympatyczne
ous
l
anda
c
S
miejsce nad strumieniem.
Zostawił tam pod opieką zmęczonej Maddie i rozdrażnionej
Hope swój worek, a sam zaczął krążyć po najbliższej okolicy w
poszukiwaniu drewna na ognisko.
Ponieważ Hope wciąż sprawiała wrażenie dość niespokojnej,
Madison znalazła sobie na wszelki wypadek pokazny kawał
suchego kija do obrony, długi na przeszło metr i gruby niemal jak
jej szczupła ręka.
Z taką maczugą w dłoni, a właściwie w dwóch, bo jedną nie
była w stanie jej porządnie uchwycić, poczuła się od razu nieco
pewniej. Na tyle nawet pewnie, że zaczęła na próbę robić zamachy
i okładać kijem gruby pień drzewa, chcąc się przekonać, czy jej
broń jest wystarczająco mocna i w ewentualnym starciu z jakimś
napastnikiem nie rozsypie się w drzazgi przy pierwszym
uderzeniu.
Kij okazał się bardzo mocny. Usatysfakcjonowana Maddie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kajaszek.htw.pl
  • Szablon by Sliffka (© W niebie musi być chyba lepiej niż w obozie, bo nikt jeszcze stamtąd nie uciekł)