[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Na wszystko się chętnie zgodziłaś! - wrzasnął Henry. - Jezu Chryste,
zwyczajnie proponuję ci, żebyś zajęła się wolontariatem, a ty tak mi
dziękujesz!
- Cicho bądz! - syknęłam. - Obudzisz Katie.
Ale było już za pózno. Po kilku sekundach doszło mnie zawodzenie małej
i pobiegłam do niej, czując na plecach świdrujący wzrok Henryego,
chociaż nie wiem, która z nas miała większe powody do płaczu.
Dziś, siedząc na ławce w zoo, nie jest mi trudno zrozumieć, o czym mówi
Leigh. Macierzyństwo to upajające doświadczenie, ale jeśli na to
pozwolisz, może również wyssać z ciebie życie.
- Chcesz mieć więcej dzieci? - pytam po tym, jak Allie podbiegła do nas,
błagając o pieniądze na lody.
- Może - odpowiada Leigh. - Zobaczymy. - Wzrusza ramionami, po czym
parska śmiechem. - Czuję, że w końcu zrozumiałam, o co chodzi w tym
całym byciu jej mamą. Kolejne dziecko może zburzyć tę równowagę.
- Cóż, nie jestem ekspertem, ale wydaje mi się, że całkiem niezle sobie
radzisz. - Allie wręcza lodziarzowi trzy dolary, po czym zmaga się z
decyzją wagi państwowej: jaki smak wybrać.
- Mam nadzieję - odpowiada Leigh. - Ale wiesz, po prostu robisz, co w
twojej mocy. A nikt nigdy ci nie mówi, że to powinno wystarczyć.
Allie decyduje się na lody truskawkowe i wraca do nas. Jej rożek
niebezpiecznie przechyla się w stronę ziemi niczym pozbawiona
równowagi pozioma huśtawka, aż w ostatniej chwili dziewczynka
ustawia go pionowo. Wkrótce ściskamy się na pożegnanie, Leigh
uśmiecha się do mnie życzliwie, mówiąc, że niedługo powinnyśmy to
powtórzyć.
Patrzę, jak oddalają się brukowaną alejką parku otoczone tunelem
bujnych drzew, które już wkrótce zaczną tracić liście, a potem wypuszczą
je na nowo, i wciąż odtwarzam sobie w głowie słowa Leigh. Jeśli robię,
co w mojej mocy, to powinno wystarczyć, myślę. Dlaczego więc nigdy
nie wystarczało?
Henry
Przeprowadziliśmy się do Westchester, kiedy byłam prawie w piątym
miesiącu ciąży, sześć tygodni po tym, jak zrezygnowałam z pracy w
DMP, dokładnie w czasie gdy mój brzuch zrobił się idealnie okrągły, a
piersi pełne i dojrzałe jak kantalupy. Henry zarzekał się, że wyglądam
promiennie, a ja bardzo się starałam, żeby tak było. Jak gdybym mogła
zmusić skórę, by się zaróżowiła i by
biła od niej aura. Przez większość czasu nawet mi się to udawało.
Przekonałam nie tylko Henry'ego, ale i samą siebie - uwierzyłam w to, że
nie przeraża mnie wizja skrzywdzenia własnego dziecka w sposób, w jaki
moja matka skrzywdziła mnie, że moim przeznaczeniem nie jest zadanie
mu trwałych i głębokich ran.
Henry był przygotowany na zmiany bardziej niż ja. A może po prostu dla
niego niewiele się zmieniło - różnica polegała jedynie na większej
powierzchni mieszkania i dłuższych dojazdach do pracy - dla mnie jednak
wszystko było nowe. Patrząc na to z perspektywy czasu, dochodzę do
wniosku, że to właśnie przeprowadzka była kamieniem milowym,
momentem, w którym ziemia zaczęła osuwać nam się spod nóg. Staliśmy
na brzegu morza, nie dostrzegając, że fale podmywają piasek wokół nas,
aż w końcu okazało się, że tkwimy po kostki w wodzie.
Nasz nowy dom wydawał się duży, zbyt duży. Znudzona snułam się po
pokojach, zdecydowanie zbyt często spoglądając na zegarek i
zastanawiając się, kiedy wróci Henry, by pomóc mi wdychać te ilości
powietrza i wypełnić tę ogromną przestrzeń. Z perspektywy czasu widzę,
że trzeba było powiedzieć mu o pustce i wyniszczającej samotności, jakie
czułam. Ale wtedy myślałam: Co to zmieni? Przecież klamka już zapadła,
nie wrócimy z powrotem do miasta. Nie teraz. Krzątałam się więc po
pustych pokojach, od czasu do czasu umawiałam się z Ainsley na szybkie
marsze z wózkami, z zapałem urządzałam mieszkanie, by zmienić surowe
ściany i podłogi w coś, co - jak miałam nadzieję - stanie się w końcu
d o me m. Poza tym wciąż powtarzałam sobie, że niedługo pojawi się
Katie i to ona będzie dla mnie najlepszym towarzystwem. W każdym
razie tak mi się wydawało w chwilach lepszego humoru.
Wieczory robiły się coraz chłodniejsze, a szkarłatne liście opadały z
drzew. Gdy Henry wcześniej wracał do domu, spacerowaliśmy po
cichych ulicach, trzymając się za ręce i planując przyszłość: pokój
dziecinny pomalowany brzoskwiniową farbą, unoszący się wszędzie
zapach pudru dla niemowląt, odgłosy niezgrabnych
kroków, gdy nasza mała fasolka będzie się uczyć poruszać po świecie.
Innymi razy siadywaliśmy na werandzie, a Henry kładł dłoń na moim
brzuchu, bez słów chłonąc wierzgające w środku nowe życie.
Jakoś nauczyłam się odganiać od siebie samotność. Czytałam o tym w
czasopiśmie, nie pamiętam już którym. Wyobrażałam sobie, że z
wysiłkiem unoszę swoją samotność i zestawiam ją na ziemię,
pozostawiając ją za sobą na poboczu drogi przy sklepie spożywczym albo
pod centrum handlowym przy Pottery Barn, po czym odjeżdżam,
oddychając z ulgą. Nie mam jednak odwagi spojrzeć w lusterko wsteczne,
na wypadek gdyby się okazało, że wcale jej tam nie zostawiłam, że
zakradła się z powrotem do samochodu, z powrotem do mojego wnętrza, i
porzucenie jej na poboczu, porzucenie jej gdziekolwiek, jest całkowicie
niemożliwe.
ROZDZIAA 13
Jack wraca od matki, przywożąc ze sobą nową dawkę zapału do pisania.
Na studiach popychany przez Vivian i jej ambicje pisał wciąż na nowo,
szkic za szkicem, i pomimo iż wiele z tych prób zostało przychylnie
ocenionych przez profesorów, żadna z nich nie doczekała się publikacji
ani nagrody, w przeciwieństwie do twórczości jego znajomych z roku.
Od czasu do czasu, po kieliszku czerwonego wina i wielokrotnych
zapewnieniach, że nie będę go oceniać, siadywaliśmy na jego materacu i
czytaliśmy razem - on robił notatki, mamrocząc coś pod nosem, po czym
podawał mi kolejną stronę. Kartki krążyły z ręki do ręki, jakbyśmy byli
jednym organizmem. Tuż po rozdaniu dyplomów Jack otrzymał
propozycję prestiżowej posady w  Esąuire" i na nowo zabrał się do
pisania swojej  powieści" - o ile można tak nazwać jego twórczość,
ponieważ z tego, co wiem, były to tylko bełkotliwe początki
przypadkowych rozdziałów, które powstawały, gdy ogarniało go
poczucie winy lub gdy Vivian chwilowo zaszczepiła mu swój entuzjazm.
- Gdy ją tak zobaczyłem, no wiesz, przykutą do łóżka i taką słabą... -
mówi dziś Jack, popijając heinekena - coś zrozumiałem. Czas zacząć srać
albo zejść z nocnika.
- Dla mnie bomba - odpowiadam nieuważnie. Już nieraz słyszałam [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kajaszek.htw.pl
  • Szablon by Sliffka (© W niebie musi być chyba lepiej niż w obozie, bo nikt jeszcze stamtąd nie uciekł)